Kudłacz - rozdział II - Smocza wyspa

Kudłacz rozdział II
Smocza wyspa

Samotna łódz rybacka płynęła z nurtem  wielkiej północnej rzeki z dwójką ludzi na pokładzie. Płynęła spokojnie, powoli unoszona strumieniem wody. Łódka była prostej, lekko topornej konstrukcji, płaskodenna, tak by ułatwić utrzymanie równowagi i pomieścić dużo sprzętu potrzebnego do połowów. Zupełnie nie pasowała do tego miejsca, gdzie nie można było liczyć na dużą rybę.
Za burtą przesuwał się leniwie krajobraz gęstych borów przeplatanych polami wysokich traw. Kraina miała w sobie dużo pierwotnego piękna, pełnego surowości. Nie nosiła na sobie widocznych blizn tych smutnych czasów w postaci wypalonych drzew, czy śladów po przemarszu wojsk. Szalejące wojny i liczne konflikty zbrojnie nie okaleczyły tych ziem. Również magia, która parę lat temu wyrwała się spod władzy człowieka, nie sprofanowała tego miejsca i nie uczyniła go groteskowym, naznaczonym piętnem niszczycielskiej magii oraz pełnym dziwacznych wypaczonych stworzeń i wszelakich aberracji.
Pierwsza osoba na łódce, starzec, który swoim prostym strojem i faktem, że pewnie dzierżył wiosło, zdradzał obeznanie z rybactwem - był skupiony na wiosłowaniu. Krajobraz malujący się na linii rzeki intrygował drugą osobę na łódce - tajemniczego pasażera, skrywającego się w połach luźnego płaszcza. Kraina wydała mu się czysta, niezmącona i nietknięta przez żadne zło. Stworzona tak jak zaplanowali to bogowie.
Luźny płaszcz i kaptur szczelnie go zakrywały, ale po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec, że ten człowiek o twarzy młodzieńca nosił pod tkaniną solidny pancerz. Również wielki miecz leżący na łodzi zdradzał, że jego właścicielowi nie obcy był fach rycerski. Był Strażnikiem, ostrzem w ręku Veltriuuma. Rycerzem wyszkolonym w walce wielkim mieczem i we władaniu mocą świętych pieczęci, która pozwalała mu napełnić duszę świętym ogniem.
Skończył kontemplować krajobraz. Coś mąciło jego myśli, nie mógł wypatrzeć w nim subtelnego planu Bogów. Spojrzał  spod kaptura w stronę rybaka.
Tored, stary człowiek o skołtunionej czarnej brodzie i poznaczonej zmarszczkami twarzy, nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród innych rybaków, a w miejscu, z którego obaj przybyli, jego przeciętność kuła wręcz w oczy. Nawet chciwy uśmieszek i błysk w oku, który Strażnik dostrzegł u niego przy pierwszym spotkaniu, wydawały się bardzo pospolite.
Mimo to, było w tym człowieku coś zastanawiającego. Coś jak wstydliwy sekret, skrywany na samym dnie duszy, skryty za wypluwanymi co raz słowami. Strażnik nie umiał ubrać tego w słowa. Po prostu czuł. Było to raczej coś na kształt intuicji – dodatkowego zmysłu, który wyrobił w sobie podczas licznych misji i pielgrzymek. Już nie raz miał styczność z doskonale ukrytą wrogością wobec Zakonu Świętego Płomienia. A ten człowiek zbyt łatwo i szybko zgodził się na tę niebezpieczną i bezsensowną wyprawę, nawet jak na mendę, która sprzedałaby swoją matkę za równowartość w złocie.
Strażnik myślami wrócił do zdarzeń wczorajszego dnia.
Przybył do portowego miasta w dniach dość niespokojnych i burzliwych, które nastały po szybkich zaślubinach władającej miastem hrabiny, z jednym z zacniejszych lordów Kestern. Politycznie była to decyzja dobra, ślub umożliwił skrzyżowanie rodów szlacheckich i dał możliwość włączenia państwa-miasta w struktury arcy-kapłaństwa Kestern, które było lepszym sojusznikiem i protektorem dla Athrit niż niesławny Azyl, rządzony przez wiecznie skłóconych i walczących ze sobą pirackich lordów, stanowiący w istocie zbitek kilku nadmorskich miast i wysp, pełnych bezprawia, w którym świetnie czuli się piraci i wszelkie inne bandziory. Arcy-księstwo, ze swoją doktryną wojskową i wszechobecnym ładem, ufundowanym na kodeksie wiary, było gwarantem stabilności dla Miasta Mostów. To zaś nie mogło odnaleźć się w nowych, niepewnych czasach. Najlepszym dowodem tego miał być widok, jaki Strażnik ujrzał przechodząc przez centrum miasta, tam, gdzie znajdowały się wielkie fontanny. Piękny ogród z roślinami z całego świata, rozłożyste deptaki oraz czarne, spalone zgliszcza, które były pozostałościami Wielkiego Uniwersytetu, tej szczypty cywilizacji, jaką magowie wprowadzili do Azylu, jedynego rezerwuaru wiedzy miasta. Nikt nie wiedział dokładnie, kto i dlaczego podłożył ogień pod katedrę nauki, ale popularna była teoria o tym, że zrobili to piraci, który niszcząc akademię, chcieli pozbyć się reliktu  panowania Magów z Latających Miast. Lubili się obnosić z tym, że z pomocą swojej floty i armat byli w stanie postawić się czarodziejom, a następnie zmusić ich do wycofania się. Zniszczenie uniwersytetu, było dla nich po prostu kolejną formą triumfu, mało chwalebnym - zważywszy na czas i okoliczności. Nie wiadomo, czy była to prawda i jakie rzeczywiście były okoliczności tego zdarzenia, ale na pewno ten dzień, gdy ciemny dym dobywał się z płonącego gmachu uniwersytetu nad Miastem Mostów, był dniem, gdy wszyscy zaczęli się zastanawiać, czy Athrit, miasto typowo handlowe, faktycznie powinno wiązać swoje losy z bandytami i piratami.
Przejście na stronę Kestern pozwoliło uniknąć interwencji zbrojnej, do której na pewno by niebawem doszło. Azyl i Kester z uwagi na głębokie różnice nie przepadały za sobą. Te dwa kraje, po Wojnie Złamanych Różdżek były jak kochający trunek i wojaczkę wilk morski i bogobojny kapłan, którzy musieli mieszkać koło siebie. Athrit było też furtką, która dawała Arcy-kapłaństwu szeroki dostęp do morza, czego władca Kestern tak bardzo pożądał.
Było to dużo lepszą opcją dla miasta, które po upadku barier straciło swoją bezpieczną i wygodną pozycję, nie będąc od strony lądu odgrodzone magicznymi barierami i nie mogąc liczyć na dobrą wolę władców Azylu, którzy coraz bardziej pogrążali się w wewnętrznych sporach. Wystarczyło tylko, aby mieszańcy miasta, podobnie jak ich władczyni, otworzyli serca na Veltriuum, nauczyli się go kochać i stosować do jego surowych zasad. Tak uważał Strażnik, jednak - jak to często w historii bywało - ludzie bardzo powoli i niechętnie otwierali się na światło i dobroć jego Boga.
Lokalni możnowładcy i gildie kupieckie - ludzie, którzy najwięcej mogliby stracić na zmianie ośrodka władzy przeniesionego do Farhold – stolicy Kestern, oraz nałożeniu nowych podatków, byli pierwszymi, którzy podjudzali ludzi do buntu i anarchii. Posuwali się nawet do organizowania band szabrowników, siejących chaos w mieście, oraz organizując skrytobójcze ataki na ważnych ludzi, którzy popierali nowy ład.
Szybko wyszło na jaw, iż Athrit oprócz tego, że w istocie było bramą prowadzącą do szerokich wód morskich, okazało być także gniazdem pełnym wściekłych szerszeni.
Niedawna wizyta w Athrit rzeczywiście wstrząsnęła Strażnikiem..
Kilku władających magiczną mocą czarodziejów zostało przyjętych przez Athrit po Wojnie. Zorganizowani w Gildię znajdującą się w murach miasta, ofiarowali mu swoją lojalność i pomoc. W zamian pragnęli tylko tego, co było dla ludzi takich jak oni najcenniejsze – wysokiej wieży, z której mogli spoglądać z góry na miasto, możliwości używania magii bez prześladowań, a także… realnego wpływu na władzę w mieście. O takich rzeczach jak worki ze złotem i wszelkie wygody już nie wspominając.
Gdy Gildia Magów dowiedziała się o przybyciu Strażnika do miasta, kogoś ze znienawidzonego przez nich Zakonu Płonącej Wstęgi, stróża wiary, niosącego porządek, zagrozili wypowiedzeniem hrabinie lojalności, uznając to za otwartą spolegliwość wobec Arcy-kapłaństwa i obawiając się prześladowań. Magowie, ludzie kontrolujący moce poza wyobrażeniem przeciętnego śmiertelnika, byli niczym ostrze kata wzniesione nad miastem. Ostrzem, które na jedno skinienie hrabiny mogło spaść na wszystkich zagrażających miastu wrogów pod postacią niewyobrażalnych mocy: deszczu ognia, rozwierających się mrocznych otchłani, czy nawet podmuchów lodowego wiatru tak silnych, że mógł zamrażać krew w żyłach. Groźba straszliwego gniewu magów do tej pory skutecznie hamowała buntowników, wrogów Kestern i być może nawet samo Bandyckie Państwo Azyl przed atakiem na nielojalne miasto. Teraz, gdy ostrze nagle przestało być dzierżone przez hrabinę, nie było już pewne, jak długo uda się utrzymać miasto bezpieczne od widma zamieszek, a w konsekwencji uniknąć zbrojnych starć wewnątrz i na zewnątrz miasta.
Strażnik, jak przystało na przykładnego sługę Niosącego Słowo, pałał awersją do czarodziei. Doktryna jego Zakonu i przyjęta przez niego wiara nakazywały mu uznawać magów za heretyków i odstępców, władających mocą, której nie powinni mieć - nie pochodzącą od Bogów. Jego awersja miała podłoże nie tylko czysto ideologiczne. Znał dobrze historię, jak każdy członek Zakonu. Wojna Złamanych Różdżek, to ten właśnie konflikt udowodnił, że magii pozostawionej we władzy człowieka nie wolno ufać, bo korumpuje i plugawi ludzi. Sama zaś magia bez imperatywu woli boskiej okazała się nieokiełznanym żywiołem, niszczącym na swojej drodze głupców, którzy próbowali stawiać tamy, aby ją okiełznać.
Mimo tego wszystkiego, przy całej swojej wrogości dla magów Strażnik musiał przyznać, że grupa czarodziejów, służąca miastu pod jego względną kontrolą, była mniej groźna, niż gdyby czarodzieje mieli rozejść się po świecie i dążąc do zaspokojenia swoich chorych ambicji, prowadząc eksperymenty w mrocznych laboratoriach lub szukając spełnienia jako hersztowie bandytów lub jeszcze gorzej - jako doradcy na służbie tyranów.
Strażnik nie chciał swoją osobą  burzyć tego kruchego i osobliwego pokoju, jaki był w Athrit. Wolał, aby nie doszło do zamieszek lub buntu magów, na którym ucierpiałoby wielu ludzi. Miał też na uwadze to, że Kestern, któremu poprzysięgał lojalną służbę, poczyniło dużo dyplomatycznych wysiłków i przygotowań, aby przekonać mieszkańców małego państewka-miasteczka do swoich dobry intencji i chęci zjednoczenia, tak by w łagodny sposób włączyć je w swoje struktury. Nie chciał zniszczyć tej długo i staranie plecionej pajęczynki dyplomacji i dworskich intryg.
Mimo tych niezbyt przychylnych okoliczności, musiał udać się do Athrit, zwanego również Miastem Mostów. Przydomek ten miasto zawdzięczało pięciu kamiennym mostom, które znajdowały się w obrębie jego solidnych murów. Każdy z mostów był solidny i bogato zdobiony masywnymi figurami postaciami z legend i bohaterów, którzy zapisali się na kartach historii Athrit. Wśród posągów można było dopatrzyć się również mitologicznych stworzeń, nawet smoków, co dla Strażnika było wyjątkowo gorszące i świadczyło o zepsuciu miasta. Cztery wielkie mosty o nazwach pochodzących od czterech stron świata oraz piąty, zwany centralnym, były dumą i chlubą miasta, przejawem nowoczesnej myśli ludzkiej, arcydziełem sztuki i architektonicznego geniuszu. Jednak przede wszystkim były symbolem bogactwa i poziomu cywilizacyjnego rozwoju miasta, które dzięki swej przedsiębiorczości, długoletniej neutralności i wpływowym oraz często samowolnym gildiom kupieckim, stało się zamożnym miastem jeszcze w latach, gdy istniały bariery kontrolowane przez magów. Było wówczas znaczącym partnerem handlowym, z potężną flotą morską.
Wszystko to jednak okazało się kruche i wkrótce mogło przeminąć z prądem czasu, zwłaszcza teraz, gdy pękły magiczne bariery, które w głupim myśleniu mieszkańców Athrit wydawały się im wieczne i niezniszczalne. Teraz przestały ogradzać miasto od reszty kontynentu, odsłaniając tym samym jego wstydliwy sekret, jakim był brak silnej i zdyscyplinowanej armii.
To właśnie sprawiło, że Miasto Mostów, pomimo ciężkiego nastroju politycznego stało się dla młodego Strażnika koniecznym przystankiem w podróży. Tylko stąd wiodła bezpośrednia droga wodna do miejsca, ku któremu w istocie zmierzał – do Upadłych Mokradeł.
Przybył do miasta w przebraniu, nie zwracając na siebie uwagi, z fałszywymi dokumentami w kieszeni przepastnego płaszcza. Podając się za wędrownego kupca z odległych krain, dostał się bez problemu do miasta. Jednak jego przybycie zostało jakoś odnotowane. Niebawem na jednym z mostów Athrit została zaatakowany przez trzech świetnie wyszkolonych podrzynaczy gardeł.  Niewątpliwe byli to obywatele z Azylu zza morza, jak można było wywnioskować z ich strojów oraz stylu walki opartym na sztyletach. Co prawda, udało mu się odeprzeć przeciwników i jednocześnie nie zdradzić swojej tożsamości, tak że wszyscy gapie mogli to uznać za porachunki gildii, ale Strażnik wiedział już, że tutaj nie mógł czuć się bezpiecznie. Cały czas miał wrażenie, że ktoś patrzy na niego z cienia. Wiedział, jak cenny dla wielu ważnych osobistości może być trup Strażnika zamordowanego w mieście.
Nie marnował czasu na zwiedzanie miasta i powolne szukanie transportu na bagna. Chciał jak najszybciej opuścić niebezpieczne miejsce i ruszyć w dalszą drogę. Jedyne, czego udało mu się dowiedzieć, to to, że na bagna nikt z miejscowych się nie zapuszcza od czasu Upadku. Nikt też dokładnie nie wie, co się dzieje w Bermeld. Jedyne plotki, jakie zasłyszał, dotyczyły budowy szlaków przez mieszkańców miasteczka i tajemniczego potwora z bagien. Nie było to dla niego nic nowego, wszystko to wiedział już z raportów, które czytał jeszcze w Farhold. Mimo to udało mu się zyskać cenną informację. Pewna osoba w mieście mogła mu pomóc w wyprawie. Właśnie wtedy na jego drodze stanął stary Tored.
Znalazł go nad kuflem piwa w karczmie o uroczej nazwie ‘Dziurawy Kielich’.  Po krótkiej rozmowie z brodatym starcem stwierdził, że dobrze trafił. Tored wyznał mu, że wychował się w Bermeld, ale opuścił je już dawno temu, z powodów, których wolał nie wyjawiać, znał też bagna jak własną kieszeń.
Podczas rozmowy, gdy omawiali już szczegóły wyprawy, Strażnik zdjął kaptur i ukazał mu swoją twarz, tak, by stary rybak mógł ujrzeć pancerny kołnierz jego zbroi i symbol Płonącej Wstęgi na torsie. Tored przyjął to wyjątkowo lekko. Sakiewka, którą Strażnik celowo odsłonił, aby Tored mógł na nią spoglądać swoimi chciwymi oczkami, z pewnością również miała niebagatelny wpływ na jego decyzję.
Jak się dowiedział, stary człowiek nie przepadał za Kestern, jednak nieudolne rządy hrabiny też mu nie odpowiadały. Mimo to załatwienie spraw przed ołtarzem i oddalenie wojny uważał za najlepsze możliwe wyjście w tych dziwnych i niespokojnych czasach.
Teraz, bez Latających Miast i barier miasto nie mogło już liczyć na wygodne życie z handlu morskiego, prowadzonego pod kuratelą straszliwych magów.. Athrit musiało dostosować się do nowej sytuacji. Było oczywiste, że nie może sobie pozwolić na wygodną neutralność. Miasto Mostów, do tej pory żyjące z handlu, nie da rady obronić się samo w razie inwazji, będąc w dodatku  kością niezgody między Bandyckim Państwem Azyl, a kierującym się Dogmatami i żelaznym kodeksem Arcy-księstwem.
Dlatego, jak sam twierdził, zgodził się na te wyprawę.
Właśnie w tym momencie wzbudził podejrzenia Strażnika. Ludzie tacy jak on, rybacy na małych łodziach, zwykli szarzy mieszkańcy, ucierpieli najwięcej przez sojusz i wrastanie w struktury Kestern. Nowe podatki, pełzająca atmosfera rebelii, ograniczenia połowów (hrabina za namową małżonka wołała skoncentrować się na flocie handlowej i nowych stoczniach), również musiały być uciążliwe dla niego. Ludzie tacy jak on nie interesowali się wielką polityką i dworskimi intrygami.
Ten stary człowiek powiedział mu dokładnie to, co Strażnik chciał usłyszeć. Coś mu tu jednak nie pasowało i czuł podstęp, ale nie miał wielkiego wyboru. Chciał jak najszybciej opuścić miasto i ruszyć dalej.
Jeszcze tego wieczoru Tored w towarzystwie swojego tajemniczego zleceniodawcy udali się do portu, aby cichaczem, pod osłoną nocy opuścić miasto. Teraz, gdy wpłynęli w kręte rzeczułki, niewielkie zbiorniczki i małe, porośnięte rzadką roślinnością wysepki, zdarzenia zeszłej nocy wydały mu się tak odległe. Musiał skoncentrować się na swojej misji.
- Nie boisz się? – odezwał się chłodnym głosem Strażnik.
- Nie, nie – odpowiedział stary, jakby wyrwany ze snu. – Niby czego mam się bać?
- O Upadłych Mokradłach krążą liczne opowieści, zwłaszcza po tym, jak zalała je magia z barier.
- Aaa, o to chodzi – uśmiechnął się, jakby Strażnik opowiedział kiepski kawał. – Opowieści o wielkich pijawkach, co wciągają ludzi pod wodę i przerośniętych żółwiach błotnych, co łodzie potrafią roztrzaskać, to legendy i bajdurzenia.
- Tagolt nie są bajdurzeniem.
Przez chwilę Tored milczał.
- Nie. Nie ma ich już tutaj, Panie.
- Jak to? Byli na mokradłach od zawsze, na długo przed ludźmi. Podobno mieli tu swoje wylęgarnie.
- Tak było, ale to się zmieniło. Sporo się na bagnach zmieniło – odparła lakonicznie.
Mężczyzna w płaszczu pochylił się lekko w jego stronę. Dał tym samym znać przewodnikowi, że słucha go dalej.
- Bo widzicie, Panie... Łuskoskórych już nie ma. Podsłuchałem kilka ciekawych plotek…
- Mianowicie?
- Do miasteczka na bagnach przybyła grupa najemników. Odzianych w solidne pancerze i dobrze wyekwipowanych. Podobno przepędzili z bagien Tagolt. Zmasakrowali ich i zniszczyli ich siedliska. Tak, by stwory więcej tu nie wracały. Nie wiem, czemu postanowili bawić się z nimi w wojnę.
- To zastanawiające, nie sądzisz? Przetransportowanie oddziału najemników przez mokradła nie jest łatwe, a walka z rdzennymi mieszkańcami bagien na ich własnym terenie na pewno też była trudna. Te łuskoskóre diabelstwa były ogromne, szybkie i wręcz ociekały jadem. A broniły swoich terenów zajadle jak zdziczałe psy. Po co ktoś miałby robić coś tak nieopłacalnego, kosztownego i trudnego do zorganizowania?
Przez chwilę mężczyzna z mieczem zdawał się nad czymś rozmyślać.
- Sporo wiesz – skwitował krótko. – Wiedziałaś o tym, że w drodze na mokradła unikniemy spotkania z Tagolt?
- Gdybym tego nie wiedział, nigdy nie zgodziłbym się na tę podróż.
Słowem, nie okłamał go. Tored wiedział, że w czasie tej idiotycznej wyprawy nie spotkają rdzennych mieszkańców bagien, co go cieszyło, bo spotkanie z tymi pokracznymi ni to płazami, ni to gadami udającymi ludzi, na pewno skończyłoby się źle. Jednak tak samo jak miał pewne informacje, że Tagolt nie ma już na mokradłach, tak samo wiedział, że tamtego wieczora w tawernie, zjawi się osoba, która będzie szukała transportu do Bermeld. Jednak tą informacją już nie zamierzał się dzielić, ani tym bardziej tym, kto i dlaczego wynajął go do dostarczenia Strażnika do Bermeld. Wiedział tylko, że jeśli wycofa się z powierzonego mu zdania albo powie Strażnikowi o wszystkim - czekają go straszliwe konsekwencje. Musiał cały czas grać swoją rolę, chociaż czuł, że Rycerz coś podejrzewa. Moment, w którym ujawnił mu, że jest Strażnikiem i pokazał swoją wypraną z wszelkich emocji twarz, był dla niego przerażającą chwilą. Całe jego ciało krzyczało do niego, że dał się władować w niezłą kabałę i jeśli popłynie z tym człowiekiem, to na pewno nic dobrego z tego nie wyniknie. Jednak wiedział też dobrze, że nie może się już wycofać.
Teraz, gdy już wpłynęli między wystające z wody czarne drzewa, szczelnie zakrywające słońce gęstym, zgniłozielonym listowiem i  zaczęły do nich dochodzić dzikie odgłosy bagniska, w postaci plusków i dziwnych pohukiwań, starał się mieć nadzieję, że ta cała wyprawa nie okaże się wielkim błędem. Tajemniczy pasażer wyrwał go z zadumy, ponownie zwracając się do niego.
- Bardzo lubisz złoto, Starcze. – wyrzekł, wpatrując się w niego swoim chłodnym spojrzeniem. – Ciekawe jak dużo zrobiłbyś dla niego…
Właśnie wtedy Tored poczuł autentyczny, niczym nieokiełznany strach przed Strażnikiem.


                                  
* * *

Strażnik kazał obrać Toredowi drogę najgorszą z możliwych. Stary chciał za wszelką cenę uniknąć podróży przez tę część bagniska, w którą się zapuścili. Jego proste w założeniu zadanie, które miało polegać na przetransportowaniu wędrowca w płaszczu do Bermeld z każdą chwilą ulegało zagmatwaniu i kolejnym komplikacjom. Najgorsze było to, że Strażnik powiedział mu prawdę – dla złota zrobi wszystko. Dlatego, gdy tajemniczy blondwłosy zaoferował mu więcej monet, ten zgodził się obrać zasugerowaną mu ścieżkę wodną. Wiedział, że będzie tego żałować, ale uległ i tak. Nie ze strachu przed wyjściem z roli nic niewiedzącego rybaka, ale dlatego, że kochał blask złota i brzęk monet.
Cały czas wiosłując, zastanawiał się: czemu akurat to miejsce?
Jak dużo Strażnik wiedział o sytuacji w mieście?
Stary bał się odezwać, czując, że z jego napiętej postawy i drżącego jak struna głosu można było i tak dużo wywnioskować.
Płynęli więc w ciszy. A krajobraz wokół nich zmienił się.
Ogromne mokradła, z wielkiego zbiornika, pełnego mętnej wody i  namorzynowych drzew wraz z zapuszczaniem się w nie coraz głębiej rozlewały się w poskręcane kanaliki, które niczym szerokie wstęgi ciągnęły się między kawałkami cienkiego lądu i wysepkami, przeplatając się wzajemnie, skręcając i tworząc wielki wodny labirynt. Mimo, że wszystkie z czarne drzewa, szuwary i całkiem spore wysepki po środku rzeczułki wyglądały identycznie, tajemniczy pasażer zdawał się wiedzieć dokładnie, w którym kierunku łódka ma zmierzać.
- Ja nadal uważam, że to zły pomysł – ośmielił się powiedzieć Tored.
Mężczyzna przez chwilę milczał przypatrując się jednej z wysepek na środku naturalnego kanału. Wszystkie wysepki przywodziły na myśl skorupy ogromnych żółwi, pokryte błotem i skąpą roślinnością.
- Zabawne jest to, że im bliżej Bermeld jesteśmy, tym jesteś bardziej nerwowy, Staruszku.
- Nie chodzi o to! – pokręcił energicznie głową. - To nie jest najkrótsza i nie najbezpieczniejsza droga do Bermeld.
- Wiem, ale już określiłem, jaką drogą będziemy podążać – odrzekł chłodno Strażnik.
- Ludzie gadają różne rzeczy o bagnisku.
Kaptur pochylił się w jego kierunku.
- Czy chodzi o to, że pod wodami bagna śpi smoka Ambarux? – Zacisnął pięść, tak że metalowa rękawica aż zgrzytnęła. - Potwór, który podobno nocami budzi się i podnosi swój wielki wężowaty łeb, aby przeczesywać bagniska w poszukiwaniu nieszczęśników, którzy byli na tyle głupi, by zapuścić się w pobliże jego grobowca z błota i drzew?
Przez chwilę Tored patrzył na niego wyraźnie zaskoczony tym, że Strażnik znał tę legendę i mówił o tym tak cynicznie.
- Te legendy nie wzięły się znikąd– odparł chłodno. – Wszyscy wiedzą, że smoki już dawno wyginęły. W dniu, w którym rzuciły wyzwanie Bogom i ruszyły na ich krainę. Skąd wiesz, czy któraś z tych bestii nie ocalała?
- I naprawdę wierzysz, że jeden z nich śpi tu pod bagiennym mułem i upadli bogowie pilnują go? – powiedział i znów zaczął spoglądać w stronę brzegu, gdzie ciągnęła się linia drzew. – Nigdy w to nie uwierzę. Ta kraina jest zła i okrutna z innego powodu niż wielka gadzina śpiąca pod ziemią.
Strażnik zamilkł, jakby nagle skuł go lód.
Stary zauważył, że coś zaczęło się kotłować w duszy jego towarzysza. Czuł, że nie ma sensu ciągnąć tego ponurego, mitologicznego wątku. Postanowił zagrać inaczej:
- Chodzi o to, co się dzieje w miasteczku.
- To znaczy…?
Tored wparł wiosło w mijaną przez nich wysepkę. Odepchnął łódź od miękkiego podłoża wyspy, które mlasnęło. Łódka skręciła w jedną z wodnych odnóg.
- Zaraz sam się przekonasz.
Gdy drewniana łódka wychynęła zza jednej z wysepek, oczom podróżnych ukazał się straszny widok.
Przed nimi znajdował się wykarczowany pas lasu i ogromna połać błotnistej ziemni. Pnie ściętych drzew sterczały niczym patyki wetknięte głęboko w błoto. Obok nich tkwiły powykrzywiane rusztowania i obrośnięte mchem i innym zielskiem narzędzia, pozostawione tu jako dowód tego, że ludzie ze swoją pracą nad szlakiem dotarli aż tutaj, by ulec przed siłą natury. Strażnik zrozumiał, jak straszliwa porażka to była, gdy ujrzał bladą dłoń z palcami oskubanymi do kości przez ptaki.
Po chwili zobaczył ponad dwa tuziny bladych kończyn, a oprócz nich umazane w błocie i krwi czaszki z wydziobanymi oczodołami, przez które wlewał się szlam. Widać też było wystające plecy, jakby kilku nieszczęśników sprawdzało, jak długo można wstrzymać oddech w mule. Wszystko to wyglądało jak ponury plon zasadzony w mule przez samą śmierć.
Co najmniej tuzin ciał, znajdował się w tym wspólnym błotnym grobie. Rozrzucone wokół nich nieskładnie deski świadczyły o tym, że miała tu miejsce jakaś pośpieszna akcja ratunkowa.
Strażnik przez chwilę przypatrywał się pobojowisku, temu pokazowi ludzkiej bezsilności i desperacji. Zastanawiał się,  jakiego straszliwego zjawiska świadkiem było to miejsce.
- Czy historia o najemnikach i Tagolt ma ciąg dalszy? – spytał.
Stary skinął głową, ale nie spieszył się z odpowiedzią.
- Gdy najemnicy wyparli Łuskoskórych, wówczas szalony wójt Bermeld zaprzągł ludzi do budowy szlaków handlowych. Chciał otworzyć miasto na wielki świat. Mówił dużo o tym, jak to świat się zmienił po Wielkim Upadku, głównie mówił pięknymi sloganami, które rozpalały zapał Bagniarzy do morderczej pracy. Nic jednak nie powiedział o tym, że najemnicy zostają w mieście, niczym zwycięska armia najeźdźców. Ludzie tego nie wiedzieli, nie chcieli wiedzieć. Obietnica bogactwa zagłuszała ich rozsądek za bardzo, żeby zrozumieli, że zamienili jednego wroga na drugiego.
Strażnik uważnie słuchał jego słów, cały czas lustrując miejsce tragedii.
- Wtedy postanowiłeś, że czas uciec z miasteczka, staruszku?
Stary pokiwał posępnie głową.
Strażnik kontynuował:
- Kiedy okazało się oczywiste, że Bagniarze stali się zakładnikami zaprzęgniętymi do niewolniczej pracy?
Tored znów pokiwał głową.
- Któregoś dnia w karczmie w Athrit spotkałem pewnego miłośnika owadów z jakiejś akademii nauk. Podobno razem z trójką swoich asystentów przybył na tyle blisko miasteczka, by zobaczyć, co się tam dzieje. Wrócił sam z tej wyprawy, bo Czerwona Stal wypatrzyła go wśród zarośli, a ci ludzie cenią sobie dyskrecję. Pierwszego z towarzyszy rozszarpały psy puszczone w pogoń, a kolejni byli daniną, o którą upomniało się trzęsawisko. Jakieś wężowate monstrum ściągnęło ich do wody.
Strażnik patrzył na niego, a Tored w myślach modlił się, by Obrońca Wiary nie zaczął go podejrzewać, że gadka o trzech entomologach był kłamstwem. Dużo słyszał o okrucieństwie Wstęg, gdy ci chcieli pozyskać informacje, a sam Strażnik po swojej twarzy pokerzysty nie dawał nic poznać.
- Arcy-książe  albo któryś z wysokich duchownych ze świętego Kestern wie o tym, co dzieje się w mieście?
- Wątpię – powiedział stary i wziął wiosło w obie dłonie, uznawszy, że już dość napatrzyli się na to miejsce. – Miasteczko mało co mogło zaoferować jakiemukolwiek Wysokości – czy to z Arcy-kapłaństwa, z Marchii czy z Azylu. To miasteczko mało kogo obchodzi.
Przez chwilę stary i jego tajemniczy towarzysz patrzyli jeszcze na oddalający się obraz tragedii i beznadziei. Rybak w ciszy machał wiosłem, tak by łódka jak najprędzej oddaliła się od tego miejsca; twarz młodzieńca skryła się znów w kapturze. Tak samo jak ukryta była twarz Strażnika, tak samo jego myśli były nie do odgadnięcia.
Udali się w dalszą podróż wodnymi ścieżkami Upadłych Mokradeł. Łódka w ciszy sunęła między wysepkami w brudnej, bagnistej wodzie. Nie musieli płynąć długo, by dotrzeć do miejsca, które każdy wędrowiec przemierzający bagniska musiał minąć. To właśnie tu cieki wodne przecinały się, tworząc duże rozlewisko, pośrodku którego znajdowała się – owiana legendami - Smocza Latarnia. Już z daleka, ponad horyzontem drzew widać było jej charakterystyczny zarys. Wyspa była tak duża, że wyrósł na niej mały bór.
Ogromna wyspa przybliżała się z każdą chwilą do Strażnika i Toreda.
- Naprawdę tam płyniemy? – młody odwrócił się w stronę starca.
- Musisz mi wybaczyć, panie, ale chcę się tam na chwilę zatrzymać – mówiąc to  zaczął szybciej wiosłować. – Mam tam coś do załatwienia. Coś bardzo istotnego.
- Dziwne… Jesteś przerażony – stwierdził Strażnika.
- Tak… Ludzie powiadają, że do tamtej tragedii na bagnach doszło, bo nie oddali czci Czterem Bogom i ci nie zapewnili im należytej ochrony.
Strażnik wzruszył ramionami.
-  Ja wierzę, że było inaczej – zacisnął dłonie pewniej na wiośle z taką siłą, że pod jego starą pomarszczoną skórą widać było siatkę żył. – Ludzie z Bermeld mówią, że to przez smoka! Smoka, który spadł kiedyś z nieba, gdy smocze pomioty ośmieliły się rzucić wyzwanie Bogom. W czasach, gdy plugawe i pragnące nieśmiertelności smoki wtargnęły do krainy Bogów i rozgorzała straszliwej bitwa. Wtedy to jeden z wielkich latających behemotów Ambarux został pokonany przez czterech Bogów. Gadzina została dotkliwie ranna, ale Bogowie nie byli w stanie zabić kolosa. Teraz smok śpi głęboko pod mułem bagniska, a Bogowie czuwają, by się więcej nie przebudził i nie zaczął siać zniszczenia. Czterej Bogowie chronią ludzi z bagna przed nim i przed innymi niebezpieczeństwami, to dzięki nim i ich łaskom Bagniarze przez tak długi czas przetrwali tutaj.
Tylko że Bagniarze nie oddali należycie czci swoim Bogom. Zapomnieli o nich, po tym jak nie było już łuskaczy i zaczęli spędzać całe dnie na wyrębie drzew. A o bóstwach opiekuńczych nie wolno zapominać… Nie, nie, nie… Tamtego dnia, gdy doszło do tragedii, Bogowie odwrócili się od nich. Kiedy zbliżali się do tamtego miejsca, stukot młotków i huk powalanych drzew zbudziły smoka, a ten otworzył swoją paszczę głęboko pod mułem, a zawsze gdy smok Ambarux tak robi, błota bagien i muł zmieniają się w trzęsawiska, które wciąga nieszczęśników do swojej paszczy!
Tored skończył  przemowę.
- Po prostu bagnisko upomniało się o swoją zapłatę za ludzką głupotę i zuchwałość. Trzeba być szalonym, aby w takim miejscu budować szlak – skwitował  Strażnik.
- Mówisz tak, bo służysz innemu Bogu – pokręcił nosem stary.
- Nie... mówię tak, bo uważam, że takim gadaniem o prastarym uśpionym smoku i zrośniętych upadłych Bogach ludzie tłumaczą sobie to, co gołym okiem jest  widoczne. Po prostu nie chcą przyjąć tego do wiadomości, bo musieliby przyznać, że do wypadku doszło z ich własnej głupoty i lekkomyślności i ich Bogowie wcale tak się o nich nie troszczą, jak im się wydawało..
Tored na chwilę zwolnił wiosłowanie.
- A czy Veltriuum też nie działa w taki sposób Strażniku? Nie daje znaku swej obecności, a ludzie i tak ślą do niego swoje modły. Przecież wiemy, że tak jest teraz ze wszystkimi Bogami. Czemu inaczej miało być z Bogami Opiekunami z Bagien?
- Masz trochę racji, staruszku… – odpowiedział  – Ale ja ufam w to, że Veltriuum gdzieś tam jest, tak jak inne wyższe byty, które przetrwały walkę z Królem Demonów, ale z jakiś powodów nie mogą, albo nie chcą wrócić do nas. Veltriuum, w przeciwieństwie do innych Bogów, pozostawił nam zadanie. Chce, abyśmy upatrywali jego subtelnej woli w naszej drodze życia i z jego pomocą, będąc zakotwiczonym w jego wierze i czując jego opatrzność, stawiali czoła wyzwaniom, jakie niesie nam los. Tak możemy stać się lepsi. Takimi, jakimi Dający i Zabierający Cierpnie chce nas widzieć. Owszem, Veltriuum jest surowy, chłodny i wymaga poświęceń, ale nikomu nie kazałby siedzieć na śmierdzących bagnach, więdnąć niczym kwiat i wierzyć w durne zabobony.
Stary znów zaczął wiosłować szybciej.
- Piękne słowa młody idealisto o gorącym sercu. Jednak w imieniu Veltriuum  ludzie też dokonywali strasznych rzeczy…
Strażnik milczał. Doskonale wiedział, o czym mówi stary rybak.
- Nie ma wiary idealnej, tak jak nie ma na wskroś doskonałego bóstwa, ani  wiernego, który byłby wolny od wszelkich grzechów i przewinień. Proszę cię, zatrzymajmy się na chwilę. Pozwól mi złożyć skromną ofiarę i odprawić kilka modlitw. To bardzo ważne dla mnie. Mam nadzieję, że w ten sposób nie urażę Świętego Płomienia.
Młodzieniec nie odezwał się ani słowem. Jedynie pokiwał głową.
Cały czas spoglądał w kierunku zbliżającego się lądu. Strażnik patrzył na przybliżający się zarys wyspy. Już stąd widać było na jej szczycie wielką kamienną figurę, przedstawiającą jakąś pokraczną istotę.
- Wiesz co, staruszku… Twoja wiara w to, co mówiłeś, musi być naprawdę silna. Bo jeśli faktycznie jakaś bestia spoczywa pod Upadłymi Mokradłami, to z pewnością znajduje się w tym miejscu.



* * *


Gdy dotarli do Smoczej Latarni, stary mężczyzna zacumował swoją łódź, obwiązał sznur na jednym z wystających z wody czarnych pali, które zapewne stanowiły pamiątkę po tym, gdy był tu jeszcze jakiś mostek.
Strażnik stał na suchym, kamiennym brzegu wyspy, skąd miał doskonały widok na cały teren. Zielone drzewa, powyginane jakby przez olbrzymy, o złuszczającej się  korze, nie różniły się prawie niczym od innych drzew na bagnach. Szuwary o zgniłozielonym kolorze. Wszystko to stanowiło stały element bagiennej flory. Nawet tak charakterystyczny dla Upadłych Mokradeł fetor zgniłych roślin i butwiejącego drewna był tu taki sam. A jednak czuło się w tej wyspie coś obcego, jakąś nieokreśloną inność tego miejsca. Powietrze wydawało się wyjątkowo ciężkie i nie słychać było żadnego owada, ani zawodzenia ptaków, tak jakby to miejsce było nawiedzone.
Strażnik spojrzał na szczyt wzniesienia na wyspie, właśnie tam, gdzie wzniesiony był kamienny posąg, któremu wyspa zawdzięczała swoją nazwę i złą reputację. Pokraczna rzeźba zdawała się górować nad całym tym kawałkiem lądu i w jakiś subtelny sposób zakrywać to miejsce cieniem. Tradycyjny posąg przedstawiający cztery zapomniane bożyszcza, czczone przez Bagniarzy jako bóstwa opiekuńcze, z tą różnicą, że ten posąg różnił się od innych posągów tego typu. Cztery twarze, wyrastające z jednego drewnianego rdzenia, nie były zwrócone każde w inną stronę, ale wszystkie były skierowane w kierunku schodów, tak by swoimi wyłupiastymi oczami spoglądać na przybywających.
Rybak również wydawał się przytłoczony atmosferą tego miejsca. Gdy szedł po kamiennych schodkach, był przygarbiony i opatulony szczelnie w swój ciemny  płaszcz, wyglądając jak jakiś cień, powoli wędrujący ku tajemniczej rzeźbie.
Ociągając się, ruszył za nim po kamiennych schodach.
Tored stał na szczycie góry i pochylał się przed ponurym posągiem. Na małym ołtarzyku znajdującym się u podstawy solidnej rzeźby umieścił dwa haki rybackie, nie były to cenne przedmioty, ale z pewnością dla rybaka żyjącego z połowu miały jakaś szczególną wartość, a takiej ofiary Bóstwo o Czterech Złowrogich Twarzach oczekiwało. Haczyki wpadły do niewielkiego wgłębienia w deseczce i zabrzęczały uderzając o znajdujące się tam przedmioty – drewniane figurki, kawałki połamanej porcelany, zardzewiały gwoździe, nóż do masła, kłębek włóczki, zasmarkaną chusteczkę. W tej małej graciarni można było znaleźć klika cennych przedmiotów, takich jak złote monety, broszki czy zdobiony sztylet, ale nikt nie ważył się ich zabrać.
Wyczuwszy za sobą obecność Strażnika, stary mężczyzna zaczął mówić, a jego głos był cichy i pełen skupienia jakby odmawiał modlitwę:
- Przedmioty są różnorodne, bo wedle zwyczaju każdy, kto chce bezpiecznie przekroczyć to przeklęte miejsce, musi pozostawić przedmiot dla niego cenny. Sam człowiek musi ocenić, ile jego bezpieczna podróż przed Upadłe Mokradła jest warta, a Zapomniani Bogowie sami ocenią, czy podana przez niego zapłata była stosowna.
- Jeśli ofiara nie będzie wystarczająca, – ścisnął mocno kamień – jeśli cenisz jakąś rzecz bardziej niż swoje życie i zdrowie… Jeśli próbowałeś oszukać starych bogów… Wówczas oni odwrócą się od ciebie podczas przemierzania bagien, a wtedy smok usłyszy twoje kroki i się przebudzi. Rozewrze swoje szczęki  i bagniska wciągną cię głęboko pod ziemię, w sam środek jego paszczy.
Stary mamrotał coś jeszcze przez chwilę pod nosem, nie zwracając uwagi na małomównego towarzysza. Po paru chwilach wyprostował się i popatrzył na figurę Czterech Bogów. Jego wzrok zatrzymał się na wielkim drewnianym pniu, z którego wyrastały przeplatające się macki zakończone twarzami. Spojrzał we wgłębienie, gdzie znajdował się dawno zakrzepły wosk po spalonych tam świeczkach.
- Z tym posągiem wiąże się też inna opowieść, prawda? – spytał Strażnik beznamiętnym głosem.
- To tylko bajka, panie… Opowieść do straszenia niegrzecznych dzieci…
- Bagniarze to bardzo religijni ludzie, więc na pewno ta opowieść będzie ciekawa.
Stary przez chwilę milczał, jakby szukając odpowiednich słów.
- To także dotyczy smoka Amburaxa – powiedział to szeptem, tak jakby wypowiadanie smoczego imienia z legendy było grzechem. –  Kiedy kreatura wciąga powietrze, bagniska zmieniają się w ogromne trzęsawisko, pochłaniają i wciągają ludzi, ale smocze trzewia są tak silne, że wciągną nie tylko człeka, niedźwiedzia czy trolla. Lata temu, podczas Wielkiej Wojny Magów ugrzęzło tu kilka wielkich, kroczących maszyn, kontrolowanych przez czarodziejów. Ludzie z Bermeld wierzą, że tak długo, jak oddają cześć starym bożyszczom, pozostałości po armii czarodziejów nie powstaną z mułu, aby mścić się za ośmieszenie ich twórców. Tak długo, gdy zasady Rygoru są przestrzegane, ludzie zyskują sobie przychylność Starych Bogów. Umacniają ich swoją wiarą i codziennym świadectwem życia. To dzięki tym zasadom przetrwali tu i to one chronią ich przed armią pogrzebaną w mule i śpiącym złym, w postaci smoka. Każdy, kto żyje na bagnach, musi żyć zgodnie z Rygorem i jego zasadami. Zasadami, które określają porządek życia tutaj. Mówią, jak świętować najdłuższe dni lata, jak polować, kiedy zapuszczać się w głuszę i jak oddawać cześć Starym Bogom, tak by zawsze otaczali to splugawione miejsce swoją opiekuńczą, boską mocą, żeby pogrzebana w mule armia nie przebudziła się.
Stary odwrócił się do posągu i spojrzał na jego cztery gniewne twarze wpatrzone w niego, po chwili jego wzrok powędrował niżej i znów zatrzymał się na szczelinie ze śladami wosku i osmoloną korą.
- Dorośli wszyscy wyznają zasady Rygoru, ale nie dzieci, te małe paskudztwa mają zbyt pstro w głowie, by zrozumieć, jak ważna jest wiara i praktyki z nią związane. Od najmłodszych lat wychowywane są w wierze w Czterogłowe Bóstwo, ale raz na jakiś czas, bardzo rzadko, zdarzy się dziecko, które złamie zasady dane przez Starych Bogów. Wtedy to takie dziecko, aby nie sprowadzić zguby na cała wioskę, jest poddawane próbie smoka Amburaxa. Strasznemu rytuałowi, w którym to zamaskowane postacie w ciemną noc dokonują niesprawiedliwego sądu na dziecku, ku przestrodze innych przed złamaniem Rygoru i wyganiają go z wioski tylko ze świeczką. W noc, którą jak wierzą ludzie z bagien, sam Ambarux ciesząc się ze złych uczynków małych dzieci i osłabienia mocy Starych Bogów, unosi wysoko swój łeb do mułu, tak, że jego wielkie nozdrza i bystre, chytre oczy są ponad mułem. Małe dziecko, samotne i przestraszone, ma za zadanie w tę ciemną noc, na przekór niebezpieczeństwom, dotrzeć na tę wyspę i zapalić świeczkę na niej, tak by uspokoić bestię i przywrócić łaskę Bóstw.
Zapadła cisza. Stary odetchnął ciężko, jakby wielki ciężar spadł z jego duszy.
- Chciałem, abyś to usłyszał, młodzieńcze. Bermeld to nie miejsce dla ciebie, jak sam widzisz, lepiej zawróćmy do miasta i….
Tored urwał swoją opowieść, bo właśnie teraz dotarło do niego, że słyszy lekki metaliczny szelest, tak charakterystyczny dla wyciąganej broni. Odwrócił się w stronę Strażnika, a to, co ujrzał, przeraziło go.
- Znałem tę opowieść, staruszku. – powiedział chwytając mocno swój wielki miecz. Jego twarz i oczy były jak maska, nie malowały się na niej żadne emocje. – Ale teraz nie podoba mi się jeszcze bardziej.
Tored przerażony tym, że obraziło Rycerza Veltriuum, padła na kolana, rozłożył ręce, ale nie był w stanie wykrzesać z siebie sensownego słowa. Patrzył ze strachem, jak wielkie ostrze, dzierżone w pewnym uścisku Strażnika, z oszałamiającą szybkością pędzi w jego kierunku.
Zamknął odruchowo oczy, by po chwili stwierdzić, że jego życie wciąż trwa nadal.
Usłyszał za sobą głuche uderzenie.
Otworzył oczy i zobaczył młodzieńca, stojącego z tą samą niewzruszoną miną, ale gdy spojrzał za siebie, zobaczył, że posągu za nim już nie ma. Leżał na ziemi, ścięty poniżej połowy, niczym drzewo powalone przez drwala.
Stary popatrzył na niego.
- Coś ty zrobił… – wykrztusił wstając z kolan. – Coś ty zrobił heretyku!
Milczał. Nic nie odpowiedział, ani nie obdarzył go nawet krótkim spojrzeniem. W skupieniu montował swój wilki miecz do uprzęży.
- Żałuję, że cię tu sprowadziłem. Chciałem przemówić ci do rozsądku, a ty sprowadzisz zgubę na nas... Głupcze! Odstępco! Heretyku! Teraz smok na pewno się przebudzi!
Starzec minął go i puścił się pędem w dół w kierunku łódki.
Strażnik powoli ruszył za nim po schodach.
- Już to kiedyś słyszałem. Lata temu – powiedział sam do siebie.



* * *








Tored pędząc na łeb na szyję zbiegł z kamiennych schodów. Nie oglądał się, czy Strażnik podąża za nim i nie nasłuchiwał, czy ciężki chód metalowych butów zbliża się. Biegł przed siebie, chcąc opuścić to miejsce jak najszybciej i jak najdalej.
Wpadł na kamienną plażę i wskoczył do płytkiej wody, w pobliże jednego ze zrujnowanych filarów, tam, gdzie była przymocowana łódź. Zaczął szybko i nerwowo walczyć z liną obwiązaną wokół kamiennego słupa.
- Przeklęty człowiek! Sprowadzi na to miejsce gniew Bogów! Przebudzi smoka… –Wyrzekał sam do siebie nerwowo walcząc z liną, która nasiąkłszy wilgocią ślizgała się w jego starych, niesprawnych rękach niczym wyciągnięty z wody węgorz.
Sięgnął do kieszeni po swój rybacki nóż, aby przeciąć wilgotną linę, ale wtedy nagle coś przykuło jego uwagę. Woda była płytka, sięgająca mu ledwie do kolan, jednak coś w niej było.  Tuż przy łódce. Nie daleko Toreda. W mętnej, zielonkawej wodzie dało się z bliska dostrzec wielki czarny cień zanurzony w wodzie.
Żółte, wyłupiaste ślepia na szczycie potwornej głowy wynurzyły się z wody i wpatrywały się w rybaka.
Stary zrobił niepewny krok do tyłu w kierunku lądu.
Wtedy woda eksplodowała.
Łódka odskoczyła do tyłu, tańcząc na fali wywołanej przez nagły atak potwora, a stary człowiek pod wpływem jego natarcia poleciał do tyłu, uderzony przez jego wielki pysk, który na szczęście nie zdołał go pochwycić. Wylądował na ziemi kilka długości dalej, obcierając sobie do krwi dłonie i wypuszczając z rąk nóż, który znikł gdzieś pomiędzy kamieniami.
Żarłacz bagiennyto właśnie ta monstrualna kreatura, przypominająca żabę o masywnych kończynach i wielkiej, szerokiej paszczy, wyłoniła się z wody. Była większa od wołu, a jej groteskowe kończyny i wysoko ustawione, spiczaste barki sprawiały, że posturą przypominała wielką małpę o obwisłym, tłustym cielsku. Skóra stwora była obślizgła i gumowata, z wyjątkiem grzbietu i szczytu głowy, tam była bowiem pokryta kostnymi płytkami, pomiędzy którymi rosły bagienne glony i mech, upodobniając ją tym samym do pnia drzewa. Paszcza kreatury była tak szeroka, że zmieściłby się w niej cały człowiek. Rozwarła się w tej samej chwili, ukazując tępe, masywne zęby. Tuż za ohydnym łbem stwora, jakby prosto z jego trzewi wysunęły się blade, obleśne macki, prawdopodobnie jakieś skrzela, które teraz, gdy stwór otworzył paszczę, zaczęły się wić w rytm jego ciężkiego oddechu.
Tored znał tego bagiennego drapieżnika. Wiedział, że musiała to być jedna z licznych abominacji, jakie powstały po tym, jak magia uwolniła się z barier. Jednego natomiast mógł być pewien – stał się ofiarą, a ten stwór wielkim drapieżcą, który obrał go na cel. Stary zaczął się poruszać rękami i nogami, odruchowo i nieporadnie cofając się od istoty.
W tej samej chwili, gdy Tored zaczął nabierać dystansu do monstrum, ten otworzył szerzej swoją czarną paszczę, z której wystrzelił mięsisty jęzor. Atak był szybki, błyskawiczny, nie do uniknięcia dla przerażonego starca. Język w jednej chwili obwiązał się wokół nogi rybaka. Stary zaczął wrzeszczeć w niebogłosy, gdy małe kostne haki wieńczące koniec języka wbiły się głęboko w jego ciało.
Stary jęcząc z bólu i żałośnie próbował szarpać się na boki, gdy język potwora naprężył się i zaczął cofać - przyciągając Toreda bliżej paszczy. Pysk poczwary wykrzywił się jakby w uśmiechu, zdradzając tym samym wielką satysfakcję, jaką kreatura czerpała z zadawania ofierze bólu i z perspektywy posiłku.
Właśnie wtedy pomiędzy Toredem a potworem pojawił się Strażnik. Jednym, szybkim ruchem przeciął swoim wielkim mieczem język potworowi, który pękł niczym napięta lina.
Szamocząc się i bryzgając zieloną krwią ozór stwora schował się do paszczy. Potwór wydał z siebie gniewny syk, gdy zielona flegma toczyła się z jego pyska.  Tored cały czas jeszcze będąc w szoku, wrzeszczał, ale już nie z przerażenia. Wszystko co wykrzyczał, skierowane było pod adresem Strażnika:
- Ty głupcze! To twoja wina! Obraziłeś Władców Bagien! Smok zaczyna się budzić! To jego pomiot! Przybędzie ich więcej! Wyczuwają, że ich Pan się budzi! Za nimi przybędzie sam smok! Dopadnie cię, a przez twoją bezmyślność i ja pewnie zginę! Mam nadzieję, że zginę szybko, podczas gdy ty będziesz przez długie dni  trawiony  w żołądku smoka!
Nie zareagował na te słowa. Jego płaszcz tańczył lekko na wietrze, gdy zrobił trzy kroki w tył, by nabrać dystansu do kreatury. Jego dłoń pewnie dzierżyła oręż, a spojrzenie utkwione było w żarłaczu. Zielona flegma wciąż sączyła się z ohydnego pyska, ale stwór już szykował się do ataku.
Napiął grube mięśnie swoich kończyn i w jednej chwili wybił się do góry, niczym wielka żaba. Pędził na rycerza niczym wystrzelony z katapulty głaz, z szeroko rozdziawioną paszczą. Strażnik, mimo ciężkiej zbroi wykonał z gracją unik, nie dając się powalić stworowi, który z hukiem opadł na ziemię tuż obok niego. Strażnik szybko doskoczył do potwora, nim ten zdążył się obrócić i ciął obłe cielsko po tylnej kończynie i grzbiecie. Poczwara zaryczała z bólu i odwróciła się pyskiem w stronę młodzieńca. Na ten moment czekał Strażnik. Szerokim cięciem znad głowy uderzył tak, że oręż spotkał się z gębą stwora, który odwracał się w jego stronę.
Miecz zagłębił się we łbie potwora.
Jednak nie wystarczająco głęboko.
Kostne płytki na łbie kreatury, imitujące zbutwiałe drzewo, stawiły większy opór, niż można było zakładać. Miecz ugrzązł  w czaszce, krew buchnęła obficie z rany, ale bestia wciąż żyła. Rozwścieczona, dotkliwie ranna, zaczęła ryczeć, szarpać się i machać kończynami na wszystkie strony. Zamachnąwszy się swoją krępą łapą, uderzył w tors Strażnika z taką siłą, że ten poleciał do tyłu, puszczając ostrze, które cały czas wystawało z głowy stwora niczym kostropaty róg.
- Dobra, przyznaję, należało mi się. Poczułem się zbyt pewnie – powiedział młodzieniec sam do siebie, zbierając się z ziemi. Wytarł krew z kącika ust. Nabrał powietrza w piekące płuca, by po chwili z ulgą stwierdzić, że jego pancerz nie został przebity, ale nie potrafił stwierdzić przy tym bólu, czy nie ma połamanych żeber.
Świat wokół niego cały czas wirował jeszcze, mimo to spróbował szybko ocenić sytuację.
Potwór, dotkliwie ranny, zdawał się ignorować rany i wystający mu z kostropatego łba wielki kawał stali. Nie chciał już walczyć ze Strażnikiem, wybrał pewniejszą zdobycz. Szybko pełzł w stronę rannego Toreda. Prawdopodobnie z zamiarem pochwycenia go i zabrania w mętne wody mokradeł.
- Zostawi mnie! Bierz łódkę durniu i wynoś się stąd! – krzyczał stary, widząc, że Strażnik został pozbawiony broni, a śmierć, w postaci wielkich szczęk kreatury nieuchronnie zbliża się do niego.
- Obrażasz mnie, myśląc, że tak zrobię – powiedział głośno Strażnik, stykając swoje dłonie i splatając palce– byłbym wtedy nic nie wart jako Strażnik Świętego Płomienia. Spuścił lekko głowę, przybierając pozę jak do modlitwy i zaczął recytować coś szeptem pod nosem.
Potwór był już nad starcem. Bestia uniosła łeb obnażając kły, a jego blade skrzela drżały niczym setki ogonów grzechotników.  Rybak rozpaczliwe zasłonił się rękami.
 Nagle kolos znieruchomiał. Miecz, który był wbity w jego łeb niczym siekiera w pieniek, nagle zaczął pokrywać się złotymi, gorejącymi symbolami, które tańczyły po całej długości miecza jak żywy płomień. Bestia miotała się na boki, wydając z siebie żałosne syki i próbowała nieporadnie i bezskutecznie sięgnąć grubymi łapami po ostrze pokryte święte znakami.
- Każdy Strażnik jest ostrzem w rękach swego Boga. Tak samo ja i mój oręż stanowimy jedność – powiedział młodzieniec kończąc inkantację. Stary odsłonił lekko ręce, by z niedowierzaniem patrzeć na to, co przyniosło mu ocalenie. Zobaczył, jak Strażnik, kończąc modlitwę otwiera lekko oczy, lśniące tym samym blaskiem, co jego miecz. W tej samej chwili oręż wbity w łeb kreatury rozbłysnął jasnym, intensywnym światłem niczym latarnia na posępnej wyspie.
Słychać było głośny trzask, jak przy rozłupywaniu orzecha, a poprzez oślepiający blask dało się zobaczyć odlatujące na wszystkie strony wielkie fragmenty czaszki stwora.
Strażnik powoli ruszył po swój miecz, który cały czas jeszcze lekko świecił się od dogasających świętych runów. Gdy rycerz podniósł go z ziemi, był czysty jakby krew i kawałki mózgu złej istoty nie skalały błogosławionej stali. Spojrzał na truchło kreatury, która miała głowę rozłupaną tak, jakby ktoś przejechał po jego czaszce wielkim pługiem.
– Wracaj do mrocznej Otchłani, z której przywiodła cię magia – powiedział chłodno młodzieniec i wbił miecz w martwe cielsko. Święte symbole znów zalśniły złotymi płomieniami, które po chwili przeskoczyły na truchło, by zacząć szybko je pożerać w świętym, oczyszczającym ogniu.
- Imponująca robota, Strażniku –  ocenił Tored siadając i opierając się o jedno z pobliskich drzew – ale co zrobisz, gdy przybędzie więcej tych stworów? Z tym jednym miałeś problem… Obraziłeś Władców Bagien! Nie ochronią cię przed smokiem i jego sługami.
Strażnik założył miecz na plecy i ruszył pewnym krokiem w stronę rybaka. Żwirowy grunt chrzęścił pod metalowymi butami, gdy szedł w jego stronę ze spojrzeniem, które Tored już potrafił rozpoznać, a które oznaczało kłopoty. Stary zasłonił się odruchowo ręką, jakby zaraz miał nadejść cios, ale nie porzucił swojej  śpiewki.
- Smok powstanie i dopadnie cię. Dopadnie cię, mały rycerzu - wyskamłał.
Strażnik ukląkł przy nim na jedno kolano. Jego silna dłoń, ubrana w metalową rękawicę, zacisnęła się na ranie Toreda. Chwyciła tak mocno, że z poszarpanej rany pociekła krew, jak ze świeżo wyciskanego owocu.
Tored zawył tak, że jego krzyk zdawał się rozbrzmiewać nad całą wyspą.
Stary człowiek skamlał, płakał, wił się i przeklinał, ale dłoń rycerza ani na chwilę nie puściła gorejącej rany.
- Wiesz kim ty jesteś, Tored? – zagadnął, patrząc swoimi błękitnymi oczami pełnymi potęgi wiary w zapłakane oczy rybaka. – człowiekiem, który uciekł z mokradeł, bo nie był w stanie tu żyć, walcząc codziennie o przetrwanie, ani nie wytrzymał presji, jaką nakłada na wszystkich Rygor i jego ohydni Czterej Bogowie. Którzy na każdym kroku twojego nędznego życia mówili ci, co masz robić, jak nędznym człowiekiem masz się stać, aby żyć jak robak w mule. Bo tego oczekują przecież Bogowie Bagniarzy, aby człowiek stał się marny i żałosny, bo tacy ludzie są potrzebni tej wierze. Tak samo pożałowania godni i bezmyślni jak ich wiara oparta na urojeniach i zabobonach. Ty nigdy nie zmierzyłeś się z tym, nie próbowałeś odnaleźć innej drogi, chociaż na pewno, tak jak każdy człowiek, czułeś w tym jakiś fałsz. Uciekłeś z bagna, ale nadal masz w sobie ten syf, który wlali ci w głowę. Boisz się ich nędznych, upadłych Bogów, w głębi duszy wiedząc, że od dawna nie istnieją. To miejsce cię przeraża. Boisz się, że jak złamiesz którąś ze starych zasad, to całe bagna obrócą się przeciw tobie. Popatrz na siebie, jesteś jak małe dziecko w skórze staruszka, które zostało zamknięte w szafie z potworami zrodzonymi w jego wyobraźni lata temu!
Gdy skończył mówić, moc zesłana mu przez jego Boga przeszła na jego dłoń i stamtąd niczym ożywcza woda spłynęła falą na poszarpaną nogę Toreda, oczyszczając ranę, splatając rozerwane mięśnie i odnawiając skórę. Strażnik puścił  nogę rybaka. Cały czas patrzył w jego oczy, które pomimo uśmierzenia bólu cały czas ociekały łzami. Młodzieniec zobaczył w tych oczach, że jego słowa zraniły go mocno. Niczym rozgrzane, katowskie ostrze wniknęły głęboko w duszę staruszka i wyciągnęły na wierzch jego najgłębiej skrywane lęki i żale. Wszystkie te okropności, których tak bardzo się obawiał, wypełzły na wierzch, sprawiając, że Tored poczuł się małym i przestraszony.
Strażnik już to kiedyś widział. Lata temu. Ludzka dusza rozsadzana na strzępy strachem, bezsilnością i poczuciem winy. Wstrząśnięta w obliczu prawdy o sobie samym już nigdy nie będzie taka sama, jak była przed przybyciem na te wyspę - albo rozpadnie się zupełnie i znędznieje, albo odnajdzie w sobie dość siły, aby poskładać się na nowo, scalić i uszlachetnić – niczym roztrzaskane w boju  ostrze, wrzucone w płomień i obkładane przez kowalski młot, aby zostało stworzone na nowo. Lepsze, bardziej niezawodne, ostrzejsze i wytrzymalsze.
Młotem Strażnika była wiara, dana mu niegdyś przez Veltriuuma. Nie wiedział, czy stary człowiek znajdzie w sobie tyle siły co on. Nie wiedział nawet, czy zrozumie głęboki sens tego, co się stało. To już nie było jego zadanie. On na tej wyspie wypełnił wolę swego Boga, odsyłając jedną złą duszę do Otchłani, a drugiej pokazując, że jest we własnym piekle i musi poszukać swego ocalenia.
Strażnik wstał z kolan i dopiął swój płaszcz. Pomógł wstać staremu.
- A teraz zabierz mnie do Bermeld.


* * *

Dalszą część podróży odbywali w spokoju, wbrew temu co mówił z takim przekonaniem Tored, gdyż żaden z domniemanych popleczników smoka nie zaatakował ich, ani też sama pradawna gadzina nie wysunęła z wody swego gigantycznego łba. Płynęli w ciszy. Strażnik siedział, czyszcząc swój wielki miecz i recytując pod nosem modlitwy, podczas gdy stary człowiek na powrót zajął się wiosłowaniem. Jego ruchy nie były już tak nerwowe i niepewne, jak bezpośrednio po opuszczeniu Smoczej Latarni. Słońce było stało wysoko na niebie, tak że przez gałęzie docierały do nich jego promienie.
W pewnym momencie na linii utworzonej przez bagienne drzewa wyłoniła się sylwetka wysokiej, kamiennej baszty. Wieża portowa, w której w nocy zapalano światło, aby wracający z połowów mieszkańcy nie zbłądzili w głuszy. W miarę jak się zbliżali, wieża rosła, a za nią pojawiał się duży, drewniany port, z którego wyrastała niczym i wielkie drzewo. W końcu dotarli do Bermeld. Nawet stąd można było dostrzec czarną, drewnianą palisadę, otaczającą miasto i wystające zza niej nierówne dachy budynków.
- Bermeld, mój panie, jedyny bastion ludzi na Upadłych Mokradłach i niejednokrotnie ostatnia przystań dla wielu wędrowców na tyle głupich, by zapuszczać się tutaj. – Tored powiedział to sarkastycznym tonem, który wyszedł mu  wyjątkowo naturalnie.
Strażnik, wpatrując się w przybliżający się krajobraz miasteczka, niespodziewanie odrzekł:
 – Dobrze jest wrócić do domu.


* * *

Dotarli do pustego mola. Strażnik przeszedł pewnym krokiem na kładkę, gdy tylko łódka wystarczająco się do niej zbliżyła. Pomost była naprawdę dużą i długą konstrukcją, lecz na pewno swoje najlepsze lata miał za sobą. Wyglądał na zaniedbany, ale nie butwiało. Drewno lekko jęczało przy każdym kroku, jednak sama konstrukcja budowla była stabilna.
Nie kręcił się tu żaden człowiek, a zacumowane przy molo trzy rybackie łódki wyglądały na nieużywane od dawna. Znad rozlewisk zaczął się podnosić gęsty, mleczny opar. Cały ten pomost wyglądał teraz jakby prowadził do miasta duchów, wrażenie to potęgowały skrzypiące przy każdym kroku mężczyzny belki. Zrobił dwa kroki do przodu i wtedy gęste opary stały się bardziej przejrzyste, a oczom Strażnika dane było ujrzeć to, co skrywało się we mgle. Zobaczył wyraźnie palisadę, która - zbudowana z grubych belek z metalowymi wzmocnieniami - wyglądała solidniej niż w niejednym forcie czy grodzie, jaki widział. Z bliska zza solidnej zapory nie było widać żadnych domostw. Jednak nie to przykuło jego największą uwagę. We mgle coś się kryło. Jakieś niewyraźne cienie. Mroczne sylwetki szybko okazały się małymi  postaciami.
Dzieci. Był tam ich cały tłumek. Coś niespełna tuzina. Wszyscy ubrani w podarte nędzne stroje, o brudnych twarzach, stali na końcu mola i przypatrywali się mu w milczeniu. Z ich dziecięcych ekspresyjnych twarzy dało się wyczytać wszystko – zaciekawienie, napięcie i wielki strach.
Było oczywiste, że spodziewano się jego przybycia. Właśnie wtedy Strażnik uświadomił sobie, że Tored nie kwapi się do wyjścia i przymocowywania łódki.
Strażnik odwrócił się do niego.
Stary stał w swojej łódce z opuszczoną głową, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy.
Zrozumiał, że oszukano go. Stary człowiek musiał wiedzieć o czymś, o czym rycerz zaraz zapewne się dowie.
- Przepraszam – powiedział cicho Tored. – Ja… Ja… Gdybym wiedział wcześniej…
Nie skończył, bo coś odwróciło uwagę rybaka i rycerza. W tłumie nastąpiło jakieś poruszenie.
Zgromadzenie rozprysło się, zanim Strażnik mógł coś powiedzieć do zebranych dzieciaków, albo przyjrzeć się dokładniej jakiejś konkretnej twarzy. Bachory szybko rozchodziły się na wszystkie strony, niczym stado wróbli spłoszone przez głodnego kota. Dzieciaki biegły szybko wzdłuż palisady, by niknąć w gęstej mgle niczym zjawy. Zza topniejącego szybko tłumu dało się dostrzec inne sylwetki powoli zmierzające w jego kierunku. Ich kroki był głośne i dudniące, typowe dla ciężkich okutych butów. Po chwili dało się ujrzeć kilka sylwetek wyraźnie odcinających się od reszty tłumu. Wszystko za sprawą ich charakterystycznej barwy zaschniętej krwi.
Odział wojskowy. Wszyscy w lekko wyblakłych czerwonych pancerzach. Siedmiu ludzi, uzbrojonych w miecze, tarcze, wielkie topory, a dwaj z nich ściskali w dłoniach muszkiety z długimi ostrzami wyrastającymi z luf. Strażnik nigdy nie przepadał za bronią palną, twierdząc, że jest niehonorowa, ale nie sposób było odmówić jej skuteczności.
Czerwona stal. Najemnicy, o których tyle słyszał.
Czekali na niego. Uzbrojeni i gotowi do walki.
Odwrócił się w stronę Toreda rzucając mu pełne pogardy spojrzenie.
Staruszek karnie spuścił głowę, nie próbował szybko odpłynąć, ani nie szukał słów na swoją obronę. Przygarbił się jakby poczucie winy przygniatało go. Nie zauważył, że spojrzenie Strażnika zmienia się.
- Wynoś się – powiedział ostro Strażnik.
Mężczyzna oparł nogę o łódkę i z całej siły odepchnął starą krypę tak, że stary musiał złapać się burty oburącz, żeby nie stracić równowagi.
- Po prostu wynoś się stąd, głupi staruszku. Zrobiłeś swoje.
Rybak odzyskał równowagę i spojrzał na rycerza, ten przez chwilę obrzucił go srogim spojrzeniem, nakazującym wykonanie jego plecenia. Jednak w tym spojrzeniu dało się ujrzeć coś jeszcze, co Tored potrafił dostrzec w Strażniku po pobycie na Smoczej Latarni – litość, zwykła ludzką, niczym nieskrępowaną litość i zrozumienie wobec drugiego człowieka. Rybak zrozumiał, że młodzieniec próbuje raz jeszcze uratować jego skórę, robiąc to na w sobie właściwy sposób. Strażnik doskonale wiedział, że ci ludzie nie będą go potrzebować, skoro zrobił swoje. Nic dla nich nie znaczył, a mógł być potencjalnie niewygodnym świadkiem, który wiedział za dużo o tym, co dzieje się w miasteczku.
Tored rozumiał doskonale, co powinien zrobić. Chwycił pewnie wiosło...
Strażnik słyszał plusk wody, gdy mała łódka szybko się oddalała. Jednak już nie patrzył w stronę Toreda. Zwrócił się w kierunku zbliżających się postaci. Wszyscy byli krępej budowy i szli ciężkim marszowym  krokiem, ich ogorzałe twarze – jeśli nie były akurat zasłonięte przez przyłbice hełmów - były niejednokrotnie przeorane ohydnymi bliznami. Gdyby nie czerwone, ćwiekowane pancerze tak charakterystyczne dla ich formacji, wyglądaliby jak typowe rzezimieszki, z których podobno Czerwona Stal  i tak brała większość swoich rekrutów.
Jednak rycerz szybko zauważył, że ich chód był niepewny. Nie śpieszyli się i często oglądali się jeden na drugiego, zdradzając tym samym, że nie czują się aż tak pewnie, jak miały na to wskazywać pozory. Zachowywali się jak sfora wilków podchodząca do niedźwiedzia – opanowani, ale uważni, w każdej chwili gotowi do walki lub  ucieczki. Ucieszyło to Strażnika: najpewniej uda się uniknąć rozlewu krwi. Miał ochotę wypróbować swoje umiejętności szermiercze w konfrontacji z najemnikami o tak podłej, ale zasłużonej reputacji, ale wolał, aby ten czas jeszcze nie nadszedł. Nie na oczach tylu gapiów, którzy wciąż kręcili się przy molo. Wolał nie afiszować się tak ze swoją przynależnością do Zakonu oraz nie ujawniać zbyt wcześnie celu, w jakim tu przybył. Im mniej oczu będzie spoglądać na niego i wiedzieć, kim jest, tym lepiej dla niego. A ci najemnicy najwidoczniej chcieli załatwić sprawę dyskretnie i bez świadków. Na pewno nie będą próbować go tu zabić. Inaczej nie zadawaliby sobie tyle trudu z dostarczeniem go na opuszczony pomost, praktycznie pod bramę miasta i nie bawiliby się w tę nędzną demonstrację siły.
Mimo całej tej sytuacji Strażnik czuł ponurą satysfakcję - oddział najemników wychodzący mu naprzeciw, zrzucenie go w odludną cześć miasta, wmanewrowanie w to starego rybaka Toreda, cała zawiła sieć informatorów i konspiratorów, która musiała stać za tym - traktowali go tak poważnie!
Grupa zatrzymała się, a jeden z nich – mężczyzna o piwnych oczach i haczykowatym nosie, bo tylko tyle dało się zobaczyć zza przyłbicy, która przysłaniała jego twarz, ostrzegł:
- Lepiej nie sięgaj po swój wielki miecz, tutaj nie przepadają za takimi jak ty – najemnik uśmiechnął się szyderczo.
- A dużo bardziej przepadają za bandą najemników? – spytał rycerz beznamiętnym tonem.
- Wiedzą, co i komu zawdzięczają… Wypędziliśmy jaszczury, już nie muszą walczyć z nimi o każdy skrawek mułu….
- ..ale na budowie pod waszą protekcją już nie wyszli tak dobrze. – Strażnik odpowiednio mocno zaakcentował słowo protekcja. - Droga do Bermeld jest długa i kręta i po drodze można podziwiać sporo trupów.
Najemnik pewnym ruchem ręki chwycił go za poły płaszcza i przyciągnął do siebie, tak że Strażnik mógł czuć smród jego cuchnącego wieprzowiną oddechu. Wściekłość aż go rozpierała, ale dał radę zdusić w sobie gniew i nie pokazywać nic po sobie. Czekał.
- Słuchaj, Wstęgo. Jesteśmy tu, bo wójt Deroth zaprosił nas tu i sowicie płaci za to, żebyśmy wykonywali jego dziwaczne pomysły. To, że tu dotarłeś i że nie zniknąłeś gdzieś na bagnach, jest tylko i wyłącznie jego życzeniem. Nie wiem czemu, ale z jakiś powodów chce się z tobą widzieć.
Zrozumiał, że mimo wszystko dotrze do źródła szybciej niż zakładał. Może uda mu się poznać jakąś odpowiedź, a przynajmniej uwolni się od tego irytującego  psa wojny.
- Dobrze, a zatem zabierzcie mnie do niego – powiedział spokojnie Strażnik.

* * *



Tored w swojej małej rybackiej łódeczce obserwował z daleka, co działo się na molo. Kilku najemników, jego niedoszłych pracodawców, którzy sowicie opłacili go za zapewnienie transportu do Bermeld dla Wstęgi, na oczach wielu mieszkańców miasteczka odprowadzało gdzieś chłopaka. Żaden z zebranych przed pomostem nie zareagował, nie powiedział nic. Po prostu gapili się.

Niebawem Strażnik zniknie z jego oczu. Dziwny pasażer, którego znał tak krótko, ale był pewien, że zapamięta go do końca życia. Będzie miał teraz sporo czasu na przemyślenia w miejscu, do którego zamierza się teraz udać.

2 komentarze: