Smocza wyspa
Samotna łódz rybacka płynęła z nurtem wielkiej północnej rzeki z dwójką ludzi na
pokładzie. Płynęła spokojnie, powoli unoszona strumieniem wody. Łódka była
prostej, lekko topornej konstrukcji, płaskodenna, tak by ułatwić utrzymanie
równowagi i pomieścić dużo sprzętu potrzebnego do połowów. Zupełnie nie
pasowała do tego miejsca, gdzie nie można było liczyć na dużą rybę.
Za burtą przesuwał się leniwie krajobraz
gęstych borów przeplatanych polami wysokich traw. Kraina miała w sobie dużo
pierwotnego piękna, pełnego surowości. Nie nosiła na sobie widocznych blizn
tych smutnych czasów w postaci wypalonych drzew, czy śladów po przemarszu
wojsk. Szalejące wojny i liczne konflikty zbrojnie nie okaleczyły tych ziem.
Również magia, która parę lat temu wyrwała się spod władzy człowieka, nie
sprofanowała tego miejsca i nie uczyniła go groteskowym, naznaczonym piętnem
niszczycielskiej magii oraz pełnym dziwacznych wypaczonych stworzeń i wszelakich
aberracji.
Pierwsza osoba na łódce, starzec, który swoim
prostym strojem i faktem, że pewnie dzierżył wiosło, zdradzał obeznanie z
rybactwem - był skupiony na wiosłowaniu. Krajobraz malujący się na linii rzeki
intrygował drugą osobę na łódce - tajemniczego pasażera, skrywającego się w
połach luźnego płaszcza. Kraina wydała mu się czysta, niezmącona i nietknięta
przez żadne zło. Stworzona tak jak zaplanowali to bogowie.
Luźny płaszcz i kaptur szczelnie go
zakrywały, ale po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec, że ten człowiek
o twarzy młodzieńca nosił pod tkaniną solidny pancerz. Również wielki miecz
leżący na łodzi zdradzał, że jego właścicielowi nie obcy był fach rycerski. Był
Strażnikiem, ostrzem w ręku Veltriuuma. Rycerzem wyszkolonym w walce wielkim
mieczem i we władaniu mocą świętych pieczęci, która pozwalała mu napełnić duszę
świętym ogniem.
Skończył kontemplować krajobraz. Coś mąciło
jego myśli, nie mógł wypatrzeć w nim subtelnego planu Bogów. Spojrzał spod kaptura w stronę rybaka.
Tored, stary człowiek o skołtunionej czarnej
brodzie i poznaczonej zmarszczkami twarzy, nie wyróżniał się niczym szczególnym
spośród innych rybaków, a w miejscu, z którego obaj przybyli, jego przeciętność
kuła wręcz w oczy. Nawet chciwy uśmieszek i błysk w oku, który Strażnik
dostrzegł u niego przy pierwszym spotkaniu, wydawały się bardzo pospolite.
Mimo to, było w tym człowieku coś
zastanawiającego. Coś jak wstydliwy sekret, skrywany na samym dnie duszy,
skryty za wypluwanymi co raz słowami. Strażnik nie umiał ubrać tego w słowa. Po
prostu czuł. Było to raczej coś na kształt intuicji – dodatkowego zmysłu, który
wyrobił w sobie podczas licznych misji i pielgrzymek. Już nie raz miał
styczność z doskonale ukrytą wrogością wobec Zakonu Świętego Płomienia. A ten człowiek
zbyt łatwo i szybko zgodził się na tę niebezpieczną i bezsensowną wyprawę,
nawet jak na mendę, która sprzedałaby swoją matkę za równowartość w złocie.
Strażnik myślami wrócił do zdarzeń
wczorajszego dnia.
Przybył do portowego miasta w dniach dość niespokojnych
i burzliwych, które nastały po szybkich zaślubinach władającej miastem hrabiny,
z jednym z zacniejszych lordów Kestern. Politycznie była to decyzja dobra, ślub
umożliwił skrzyżowanie rodów szlacheckich i dał możliwość włączenia
państwa-miasta w struktury arcy-kapłaństwa Kestern, które było lepszym
sojusznikiem i protektorem dla Athrit niż niesławny Azyl, rządzony przez
wiecznie skłóconych i walczących ze sobą pirackich lordów, stanowiący w istocie
zbitek kilku nadmorskich miast i wysp, pełnych bezprawia, w którym świetnie
czuli się piraci i wszelkie inne bandziory. Arcy-księstwo, ze swoją doktryną
wojskową i wszechobecnym ładem, ufundowanym na kodeksie wiary, było gwarantem
stabilności dla Miasta Mostów. To zaś nie mogło odnaleźć się w nowych, niepewnych
czasach. Najlepszym dowodem tego miał być widok, jaki Strażnik ujrzał
przechodząc przez centrum miasta, tam, gdzie znajdowały się wielkie fontanny.
Piękny ogród z roślinami z całego świata, rozłożyste deptaki oraz czarne,
spalone zgliszcza, które były pozostałościami Wielkiego Uniwersytetu, tej
szczypty cywilizacji, jaką magowie wprowadzili do Azylu, jedynego rezerwuaru
wiedzy miasta. Nikt nie wiedział dokładnie, kto i dlaczego podłożył ogień pod
katedrę nauki, ale popularna była teoria o tym, że zrobili to piraci, który
niszcząc akademię, chcieli pozbyć się reliktu
panowania Magów z Latających Miast. Lubili się obnosić z tym, że z
pomocą swojej floty i armat byli w stanie postawić się czarodziejom, a następnie
zmusić ich do wycofania się. Zniszczenie uniwersytetu, było dla nich po prostu
kolejną formą triumfu, mało chwalebnym - zważywszy na czas i okoliczności. Nie
wiadomo, czy była to prawda i jakie rzeczywiście były okoliczności tego
zdarzenia, ale na pewno ten dzień, gdy ciemny dym dobywał się z płonącego
gmachu uniwersytetu nad Miastem Mostów, był dniem, gdy wszyscy zaczęli się
zastanawiać, czy Athrit, miasto typowo handlowe, faktycznie powinno wiązać
swoje losy z bandytami i piratami.
Przejście na stronę Kestern pozwoliło
uniknąć interwencji zbrojnej, do której na pewno by niebawem doszło. Azyl i
Kester z uwagi na głębokie różnice nie przepadały za sobą. Te dwa kraje,
po Wojnie Złamanych Różdżek były jak kochający trunek i wojaczkę wilk morski i
bogobojny kapłan, którzy musieli mieszkać koło siebie. Athrit było też
furtką, która dawała Arcy-kapłaństwu szeroki dostęp do morza, czego władca
Kestern tak bardzo pożądał.
Było to dużo lepszą opcją dla miasta, które
po upadku barier straciło swoją bezpieczną i wygodną pozycję, nie będąc od
strony lądu odgrodzone magicznymi barierami i nie mogąc liczyć na dobrą wolę
władców Azylu, którzy coraz bardziej pogrążali się w wewnętrznych sporach.
Wystarczyło tylko, aby mieszańcy miasta, podobnie jak ich władczyni, otworzyli
serca na Veltriuum, nauczyli się go kochać i stosować do jego surowych zasad.
Tak uważał Strażnik, jednak - jak to często w historii bywało - ludzie bardzo
powoli i niechętnie otwierali się na światło i dobroć jego Boga.
Lokalni możnowładcy i gildie kupieckie -
ludzie, którzy najwięcej mogliby stracić na zmianie ośrodka władzy
przeniesionego do Farhold – stolicy Kestern, oraz nałożeniu
nowych podatków, byli pierwszymi, którzy podjudzali ludzi do buntu i anarchii.
Posuwali się nawet do organizowania band szabrowników, siejących chaos w
mieście, oraz organizując skrytobójcze ataki na ważnych ludzi, którzy popierali
nowy ład.
Szybko wyszło na jaw, iż Athrit oprócz
tego, że w istocie było bramą prowadzącą do szerokich wód morskich, okazało być
także gniazdem pełnym wściekłych szerszeni.
Niedawna wizyta w Athrit rzeczywiście
wstrząsnęła Strażnikiem..
Kilku władających magiczną mocą czarodziejów
zostało przyjętych przez Athrit po Wojnie. Zorganizowani w Gildię znajdującą
się w murach miasta, ofiarowali mu swoją lojalność i pomoc. W zamian pragnęli
tylko tego, co było dla ludzi takich jak oni najcenniejsze – wysokiej wieży, z
której mogli spoglądać z góry na miasto, możliwości używania magii bez
prześladowań, a także… realnego wpływu na władzę w mieście. O takich rzeczach
jak worki ze złotem i wszelkie wygody już nie wspominając.
Gdy Gildia Magów dowiedziała się o przybyciu
Strażnika do miasta, kogoś ze znienawidzonego przez nich Zakonu Płonącej
Wstęgi, stróża wiary, niosącego porządek, zagrozili wypowiedzeniem hrabinie
lojalności, uznając to za otwartą spolegliwość wobec Arcy-kapłaństwa i
obawiając się prześladowań. Magowie, ludzie kontrolujący moce poza wyobrażeniem
przeciętnego śmiertelnika, byli niczym ostrze kata wzniesione nad miastem.
Ostrzem, które na jedno skinienie hrabiny mogło spaść na wszystkich
zagrażających miastu wrogów pod postacią niewyobrażalnych mocy: deszczu ognia,
rozwierających się mrocznych otchłani, czy nawet podmuchów lodowego wiatru tak
silnych, że mógł zamrażać krew w żyłach. Groźba straszliwego gniewu magów do
tej pory skutecznie hamowała buntowników, wrogów Kestern i być może
nawet samo Bandyckie Państwo Azyl przed atakiem na nielojalne miasto.
Teraz, gdy ostrze nagle przestało być dzierżone przez hrabinę, nie było już
pewne, jak długo uda się utrzymać miasto bezpieczne od widma zamieszek, a w
konsekwencji uniknąć zbrojnych starć wewnątrz i na zewnątrz miasta.
Strażnik, jak przystało na przykładnego sługę
Niosącego Słowo, pałał awersją do czarodziei. Doktryna jego Zakonu i przyjęta
przez niego wiara nakazywały mu uznawać magów za heretyków i odstępców,
władających mocą, której nie powinni mieć - nie pochodzącą od Bogów. Jego
awersja miała podłoże nie tylko czysto ideologiczne. Znał dobrze historię, jak
każdy członek Zakonu. Wojna Złamanych Różdżek, to ten właśnie konflikt udowodnił,
że magii pozostawionej we władzy człowieka nie wolno ufać, bo korumpuje i
plugawi ludzi. Sama zaś magia bez imperatywu woli boskiej okazała się
nieokiełznanym żywiołem, niszczącym na swojej drodze głupców,
którzy próbowali stawiać tamy, aby ją okiełznać.
Mimo tego wszystkiego, przy całej swojej
wrogości dla magów Strażnik musiał przyznać, że grupa czarodziejów, służąca
miastu pod jego względną kontrolą, była mniej groźna, niż gdyby czarodzieje
mieli rozejść się po świecie i dążąc do zaspokojenia swoich chorych ambicji,
prowadząc eksperymenty w mrocznych laboratoriach lub szukając spełnienia jako
hersztowie bandytów lub jeszcze gorzej - jako doradcy na służbie tyranów.
Strażnik nie chciał swoją osobą burzyć tego kruchego i osobliwego pokoju,
jaki był w Athrit. Wolał, aby nie doszło do zamieszek lub buntu magów, na
którym ucierpiałoby wielu ludzi. Miał też na uwadze to, że Kestern, któremu
poprzysięgał lojalną służbę, poczyniło dużo dyplomatycznych wysiłków i
przygotowań, aby przekonać mieszkańców małego państewka-miasteczka do swoich
dobry intencji i chęci zjednoczenia, tak by w łagodny sposób włączyć je w swoje
struktury. Nie chciał zniszczyć tej długo i staranie plecionej pajęczynki
dyplomacji i dworskich intryg.
Mimo tych niezbyt przychylnych okoliczności,
musiał udać się do Athrit, zwanego również Miastem Mostów. Przydomek ten
miasto zawdzięczało pięciu kamiennym mostom, które znajdowały się w obrębie
jego solidnych murów. Każdy z mostów był solidny i bogato zdobiony masywnymi
figurami postaciami z legend i bohaterów, którzy zapisali się na kartach
historii Athrit. Wśród posągów można było dopatrzyć się również
mitologicznych stworzeń, nawet smoków, co dla Strażnika było wyjątkowo gorszące
i świadczyło o zepsuciu miasta. Cztery wielkie mosty o nazwach pochodzących od
czterech stron świata oraz piąty, zwany centralnym, były dumą i chlubą miasta,
przejawem nowoczesnej myśli ludzkiej, arcydziełem sztuki i architektonicznego
geniuszu. Jednak przede wszystkim były symbolem bogactwa i poziomu cywilizacyjnego
rozwoju miasta, które dzięki swej przedsiębiorczości, długoletniej neutralności
i wpływowym oraz często samowolnym gildiom kupieckim, stało się zamożnym
miastem jeszcze w latach, gdy istniały bariery kontrolowane przez magów. Było
wówczas znaczącym partnerem handlowym, z potężną flotą morską.
Wszystko to jednak okazało się kruche i
wkrótce mogło przeminąć z prądem czasu, zwłaszcza teraz, gdy pękły magiczne
bariery, które w głupim myśleniu mieszkańców Athrit wydawały się im
wieczne i niezniszczalne. Teraz przestały ogradzać miasto od reszty kontynentu,
odsłaniając tym samym jego wstydliwy sekret, jakim był brak silnej i
zdyscyplinowanej armii.
To właśnie sprawiło, że Miasto Mostów, pomimo
ciężkiego nastroju politycznego stało się dla młodego Strażnika koniecznym
przystankiem w podróży. Tylko stąd wiodła bezpośrednia droga wodna do miejsca,
ku któremu w istocie zmierzał – do Upadłych Mokradeł.
Przybył do miasta w przebraniu, nie zwracając
na siebie uwagi, z fałszywymi dokumentami w kieszeni przepastnego płaszcza.
Podając się za wędrownego kupca z odległych krain, dostał się bez problemu do
miasta. Jednak jego przybycie zostało jakoś odnotowane. Niebawem na jednym z
mostów Athrit została zaatakowany przez trzech świetnie wyszkolonych
podrzynaczy gardeł. Niewątpliwe byli to
obywatele z Azylu zza morza, jak można było wywnioskować z ich strojów
oraz stylu walki opartym na sztyletach. Co prawda, udało mu się odeprzeć
przeciwników i jednocześnie nie zdradzić swojej tożsamości, tak że wszyscy
gapie mogli to uznać za porachunki gildii, ale Strażnik wiedział już, że tutaj
nie mógł czuć się bezpiecznie. Cały czas miał wrażenie, że ktoś patrzy na niego
z cienia. Wiedział, jak cenny dla wielu ważnych osobistości może być trup
Strażnika zamordowanego w mieście.
Nie marnował czasu na zwiedzanie miasta i
powolne szukanie transportu na bagna. Chciał jak najszybciej opuścić
niebezpieczne miejsce i ruszyć w dalszą drogę. Jedyne, czego udało mu się
dowiedzieć, to to, że na bagna nikt z miejscowych się nie zapuszcza od czasu Upadku.
Nikt też dokładnie nie wie, co się dzieje w Bermeld. Jedyne plotki, jakie
zasłyszał, dotyczyły budowy szlaków przez mieszkańców miasteczka i tajemniczego
potwora z bagien. Nie było to dla niego nic nowego, wszystko to wiedział już z
raportów, które czytał jeszcze w Farhold. Mimo to udało mu się zyskać cenną
informację. Pewna osoba w mieście mogła mu pomóc w wyprawie. Właśnie wtedy na
jego drodze stanął stary Tored.
Znalazł go nad kuflem piwa w karczmie o
uroczej nazwie ‘Dziurawy Kielich’. Po krótkiej
rozmowie z brodatym starcem stwierdził, że dobrze trafił. Tored wyznał mu, że
wychował się w Bermeld, ale opuścił je już dawno temu, z powodów, których wolał
nie wyjawiać, znał też bagna jak własną kieszeń.
Podczas rozmowy, gdy omawiali już szczegóły
wyprawy, Strażnik zdjął kaptur i ukazał mu swoją twarz, tak, by stary rybak
mógł ujrzeć pancerny kołnierz jego zbroi i symbol Płonącej Wstęgi na torsie.
Tored przyjął to wyjątkowo lekko. Sakiewka, którą Strażnik celowo odsłonił,
aby Tored mógł na nią spoglądać swoimi chciwymi oczkami, z pewnością również
miała niebagatelny wpływ na jego decyzję.
Jak się dowiedział, stary człowiek nie
przepadał za Kestern, jednak nieudolne rządy hrabiny też mu nie odpowiadały.
Mimo to załatwienie spraw przed ołtarzem i oddalenie wojny uważał za najlepsze
możliwe wyjście w tych dziwnych i niespokojnych czasach.
Teraz, bez Latających Miast i barier miasto
nie mogło już liczyć na wygodne życie z handlu morskiego, prowadzonego pod
kuratelą straszliwych magów.. Athrit musiało dostosować się do
nowej sytuacji. Było oczywiste, że nie może sobie pozwolić na wygodną
neutralność. Miasto Mostów, do tej pory żyjące z handlu, nie da rady obronić
się samo w razie inwazji, będąc w dodatku
kością niezgody między Bandyckim Państwem Azyl, a kierującym się
Dogmatami i żelaznym kodeksem Arcy-księstwem.
Dlatego, jak sam twierdził, zgodził się na te
wyprawę.
Właśnie w tym momencie wzbudził podejrzenia
Strażnika. Ludzie tacy jak on, rybacy na małych łodziach, zwykli szarzy
mieszkańcy, ucierpieli najwięcej przez sojusz i wrastanie w struktury Kestern.
Nowe podatki, pełzająca atmosfera rebelii, ograniczenia połowów (hrabina za
namową małżonka wołała skoncentrować się na flocie handlowej i nowych
stoczniach), również musiały być uciążliwe dla niego. Ludzie tacy jak on nie
interesowali się wielką polityką i dworskimi intrygami.
Ten stary człowiek powiedział mu dokładnie
to, co Strażnik chciał usłyszeć. Coś mu tu jednak nie pasowało i czuł podstęp,
ale nie miał wielkiego wyboru. Chciał jak najszybciej opuścić miasto i ruszyć
dalej.
Jeszcze tego wieczoru Tored w towarzystwie
swojego tajemniczego zleceniodawcy udali się do portu, aby cichaczem, pod
osłoną nocy opuścić miasto. Teraz, gdy wpłynęli w kręte rzeczułki, niewielkie
zbiorniczki i małe, porośnięte rzadką roślinnością wysepki, zdarzenia zeszłej
nocy wydały mu się tak odległe. Musiał skoncentrować się na swojej misji.
- Nie boisz się? – odezwał się chłodnym
głosem Strażnik.
- Nie, nie – odpowiedział stary, jakby
wyrwany ze snu. – Niby czego mam się bać?
- O Upadłych Mokradłach krążą liczne
opowieści, zwłaszcza po tym, jak zalała je magia z barier.
- Aaa, o to chodzi – uśmiechnął się, jakby
Strażnik opowiedział kiepski kawał. – Opowieści o wielkich pijawkach, co
wciągają ludzi pod wodę i przerośniętych żółwiach błotnych, co łodzie potrafią
roztrzaskać, to legendy i bajdurzenia.
- Tagolt nie są bajdurzeniem.
Przez chwilę Tored milczał.
- Nie. Nie ma ich już tutaj, Panie.
- Jak to? Byli na mokradłach od zawsze, na
długo przed ludźmi. Podobno mieli tu swoje wylęgarnie.
- Tak było, ale to się zmieniło. Sporo się na
bagnach zmieniło – odparła lakonicznie.
Mężczyzna w płaszczu pochylił się lekko w
jego stronę. Dał tym samym znać przewodnikowi, że słucha go dalej.
- Bo
widzicie, Panie... Łuskoskórych już nie ma. Podsłuchałem kilka ciekawych
plotek…
- Mianowicie?
- Do miasteczka na bagnach przybyła grupa
najemników. Odzianych w solidne pancerze i dobrze wyekwipowanych. Podobno
przepędzili z bagien Tagolt. Zmasakrowali ich i zniszczyli ich siedliska. Tak,
by stwory więcej tu nie wracały. Nie wiem, czemu postanowili bawić się z nimi w
wojnę.
- To
zastanawiające, nie sądzisz? Przetransportowanie oddziału najemników przez
mokradła nie jest łatwe, a walka z rdzennymi mieszkańcami bagien na ich własnym
terenie na pewno też była trudna. Te łuskoskóre diabelstwa były ogromne,
szybkie i wręcz ociekały jadem. A broniły swoich terenów zajadle jak zdziczałe
psy. Po co ktoś miałby robić coś tak nieopłacalnego, kosztownego i trudnego do
zorganizowania?
Przez chwilę mężczyzna z mieczem zdawał się
nad czymś rozmyślać.
- Sporo wiesz – skwitował krótko. –
Wiedziałaś o tym, że w drodze na mokradła unikniemy spotkania z Tagolt?
- Gdybym tego nie wiedział, nigdy nie
zgodziłbym się na tę podróż.
Słowem, nie okłamał go. Tored wiedział,
że w czasie tej idiotycznej wyprawy nie spotkają rdzennych mieszkańców bagien,
co go cieszyło, bo spotkanie z tymi pokracznymi ni to płazami, ni to gadami
udającymi ludzi, na pewno skończyłoby się źle. Jednak tak samo jak miał pewne
informacje, że Tagolt nie ma już na mokradłach, tak samo wiedział, że
tamtego wieczora w tawernie, zjawi się osoba, która będzie szukała transportu
do Bermeld. Jednak tą informacją już nie zamierzał się dzielić, ani tym
bardziej tym, kto i dlaczego wynajął go do dostarczenia Strażnika do Bermeld.
Wiedział tylko, że jeśli wycofa się z powierzonego mu zdania albo powie
Strażnikowi o wszystkim - czekają go straszliwe konsekwencje. Musiał cały czas
grać swoją rolę, chociaż czuł, że Rycerz coś podejrzewa. Moment, w którym
ujawnił mu, że jest Strażnikiem i pokazał swoją wypraną z wszelkich emocji
twarz, był dla niego przerażającą chwilą. Całe jego ciało krzyczało do niego,
że dał się władować w niezłą kabałę i jeśli popłynie z tym człowiekiem, to na
pewno nic dobrego z tego nie wyniknie. Jednak wiedział też dobrze, że nie może
się już wycofać.
Teraz, gdy już wpłynęli między wystające z
wody czarne drzewa, szczelnie zakrywające słońce gęstym, zgniłozielonym
listowiem i zaczęły do nich dochodzić
dzikie odgłosy bagniska, w postaci plusków i dziwnych pohukiwań, starał się
mieć nadzieję, że ta cała wyprawa nie okaże się wielkim błędem. Tajemniczy
pasażer wyrwał go z zadumy, ponownie zwracając się do niego.
- Bardzo lubisz złoto, Starcze. – wyrzekł,
wpatrując się w niego swoim chłodnym spojrzeniem. – Ciekawe jak dużo zrobiłbyś
dla niego…
Właśnie wtedy Tored poczuł
autentyczny, niczym nieokiełznany strach przed Strażnikiem.
* * *
Strażnik kazał obrać Toredowi drogę najgorszą
z możliwych. Stary chciał za wszelką cenę uniknąć podróży przez tę część
bagniska, w którą się zapuścili. Jego proste w założeniu zadanie, które miało
polegać na przetransportowaniu wędrowca w płaszczu do Bermeld z każdą chwilą
ulegało zagmatwaniu i kolejnym komplikacjom. Najgorsze było to, że Strażnik
powiedział mu prawdę – dla złota zrobi wszystko. Dlatego, gdy tajemniczy
blondwłosy zaoferował mu więcej monet, ten zgodził się obrać zasugerowaną mu
ścieżkę wodną. Wiedział, że będzie tego żałować, ale uległ i tak. Nie ze
strachu przed wyjściem z roli nic niewiedzącego rybaka, ale dlatego, że kochał
blask złota i brzęk monet.
Cały czas wiosłując, zastanawiał się: czemu
akurat to miejsce?
Jak dużo Strażnik wiedział o sytuacji w
mieście?
Stary bał się odezwać, czując, że z jego
napiętej postawy i drżącego jak struna głosu można było i tak dużo
wywnioskować.
Płynęli więc w ciszy. A krajobraz wokół nich
zmienił się.
Ogromne mokradła, z wielkiego zbiornika,
pełnego mętnej wody i namorzynowych
drzew wraz z zapuszczaniem się w nie coraz głębiej rozlewały się w poskręcane
kanaliki, które niczym szerokie wstęgi ciągnęły się między kawałkami cienkiego
lądu i wysepkami, przeplatając się wzajemnie, skręcając i tworząc wielki wodny
labirynt. Mimo, że wszystkie z czarne drzewa, szuwary i całkiem spore
wysepki po środku rzeczułki wyglądały identycznie, tajemniczy pasażer zdawał
się wiedzieć dokładnie, w którym kierunku łódka ma zmierzać.
- Ja nadal uważam, że to zły pomysł – ośmielił
się powiedzieć Tored.
Mężczyzna przez chwilę milczał przypatrując
się jednej z wysepek na środku naturalnego kanału. Wszystkie wysepki
przywodziły na myśl skorupy ogromnych żółwi, pokryte błotem i skąpą
roślinnością.
- Zabawne jest to, że im bliżej Bermeld
jesteśmy, tym jesteś bardziej nerwowy, Staruszku.
- Nie chodzi o to! – pokręcił energicznie
głową. - To nie jest najkrótsza i nie najbezpieczniejsza droga do Bermeld.
- Wiem, ale już określiłem,
jaką drogą będziemy podążać – odrzekł chłodno Strażnik.
- Ludzie gadają różne rzeczy o bagnisku.
Kaptur pochylił się w jego kierunku.
- Czy chodzi o to, że pod wodami bagna śpi
smoka Ambarux? – Zacisnął pięść, tak że metalowa rękawica aż
zgrzytnęła. - Potwór, który podobno nocami budzi się i podnosi swój wielki
wężowaty łeb, aby przeczesywać bagniska w poszukiwaniu nieszczęśników, którzy
byli na tyle głupi, by zapuścić się w pobliże jego grobowca z błota i drzew?
Przez chwilę Tored patrzył na niego wyraźnie
zaskoczony tym, że Strażnik znał tę legendę i mówił o tym tak cynicznie.
- Te legendy nie wzięły się znikąd– odparł
chłodno. – Wszyscy wiedzą, że smoki już dawno wyginęły. W dniu, w którym
rzuciły wyzwanie Bogom i ruszyły na ich krainę. Skąd wiesz, czy któraś z tych
bestii nie ocalała?
- I naprawdę wierzysz, że jeden z nich śpi tu
pod bagiennym mułem i upadli bogowie pilnują go? – powiedział i znów zaczął
spoglądać w stronę brzegu, gdzie ciągnęła się linia drzew. – Nigdy w to nie
uwierzę. Ta kraina jest zła i okrutna z innego powodu niż wielka gadzina śpiąca
pod ziemią.
Strażnik zamilkł, jakby nagle skuł go lód.
Stary zauważył, że coś zaczęło się kotłować w
duszy jego towarzysza. Czuł, że nie ma sensu ciągnąć tego ponurego,
mitologicznego wątku. Postanowił zagrać inaczej:
- Chodzi o to, co się dzieje w miasteczku.
- To znaczy…?
Tored wparł wiosło w mijaną przez nich
wysepkę. Odepchnął łódź od miękkiego podłoża wyspy, które mlasnęło. Łódka
skręciła w jedną z wodnych odnóg.
- Zaraz sam się przekonasz.
Gdy drewniana łódka wychynęła zza jednej z
wysepek, oczom podróżnych ukazał się straszny widok.
Przed nimi znajdował się wykarczowany pas
lasu i ogromna połać błotnistej ziemni. Pnie ściętych drzew sterczały
niczym patyki wetknięte głęboko w błoto. Obok nich tkwiły powykrzywiane
rusztowania i obrośnięte mchem i innym zielskiem narzędzia, pozostawione tu
jako dowód tego, że ludzie ze swoją pracą nad szlakiem dotarli aż tutaj, by
ulec przed siłą natury. Strażnik zrozumiał, jak straszliwa porażka to była, gdy
ujrzał bladą dłoń z palcami oskubanymi do kości przez ptaki.
Po chwili zobaczył ponad dwa tuziny bladych
kończyn, a oprócz nich umazane w błocie i krwi czaszki z wydziobanymi
oczodołami, przez które wlewał się szlam. Widać też było wystające plecy, jakby
kilku nieszczęśników sprawdzało, jak długo można wstrzymać oddech w mule.
Wszystko to wyglądało jak ponury plon zasadzony w mule przez samą śmierć.
Co najmniej tuzin ciał, znajdował się w tym
wspólnym błotnym grobie. Rozrzucone wokół nich nieskładnie deski świadczyły o
tym, że miała tu miejsce jakaś pośpieszna akcja ratunkowa.
Strażnik przez chwilę przypatrywał się
pobojowisku, temu pokazowi ludzkiej bezsilności i desperacji. Zastanawiał
się, jakiego straszliwego zjawiska
świadkiem było to miejsce.
- Czy historia o najemnikach i Tagolt ma ciąg
dalszy? – spytał.
Stary skinął głową, ale nie spieszył się z
odpowiedzią.
- Gdy najemnicy wyparli Łuskoskórych, wówczas
szalony wójt Bermeld zaprzągł ludzi do budowy szlaków handlowych. Chciał
otworzyć miasto na wielki świat. Mówił dużo o tym, jak to świat się zmienił po
Wielkim Upadku, głównie mówił pięknymi sloganami, które rozpalały zapał Bagniarzy do morderczej pracy. Nic jednak nie powiedział o tym, że najemnicy
zostają w mieście, niczym zwycięska armia najeźdźców. Ludzie tego nie
wiedzieli, nie chcieli wiedzieć. Obietnica bogactwa zagłuszała ich rozsądek za
bardzo, żeby zrozumieli, że zamienili jednego wroga na drugiego.
Strażnik uważnie słuchał jego słów, cały czas
lustrując miejsce tragedii.
- Wtedy postanowiłeś, że czas uciec z
miasteczka, staruszku?
Stary pokiwał posępnie głową.
Strażnik kontynuował:
- Kiedy okazało się oczywiste, że Bagniarze
stali się zakładnikami zaprzęgniętymi do niewolniczej pracy?
Tored znów pokiwał głową.
- Któregoś dnia w karczmie w Athrit spotkałem
pewnego miłośnika owadów z jakiejś akademii nauk. Podobno razem z trójką swoich
asystentów przybył na tyle blisko miasteczka, by zobaczyć, co się tam dzieje.
Wrócił sam z tej wyprawy, bo Czerwona Stal wypatrzyła go wśród zarośli, a ci
ludzie cenią sobie dyskrecję. Pierwszego z towarzyszy rozszarpały psy puszczone
w pogoń, a kolejni byli daniną, o którą upomniało się trzęsawisko. Jakieś
wężowate monstrum ściągnęło ich do wody.
Strażnik patrzył na niego, a Tored w myślach
modlił się, by Obrońca Wiary nie zaczął go podejrzewać, że gadka o trzech
entomologach był kłamstwem. Dużo słyszał o okrucieństwie Wstęg, gdy ci chcieli
pozyskać informacje, a sam Strażnik po swojej twarzy pokerzysty nie dawał nic
poznać.
- Arcy-książe albo któryś z wysokich duchownych ze świętego
Kestern wie o tym, co dzieje się w mieście?
- Wątpię – powiedział stary i wziął wiosło w
obie dłonie, uznawszy, że już dość napatrzyli się na to miejsce. – Miasteczko
mało co mogło zaoferować jakiemukolwiek Wysokości – czy to z Arcy-kapłaństwa, z
Marchii czy z Azylu. To miasteczko mało kogo obchodzi.
Przez chwilę stary i jego tajemniczy
towarzysz patrzyli jeszcze na oddalający się obraz tragedii i beznadziei. Rybak
w ciszy machał wiosłem, tak by łódka jak najprędzej oddaliła się od tego
miejsca; twarz młodzieńca skryła się znów w kapturze. Tak samo jak ukryta była
twarz Strażnika, tak samo jego myśli były nie do odgadnięcia.
Udali się w dalszą podróż wodnymi ścieżkami
Upadłych Mokradeł. Łódka w ciszy sunęła między wysepkami w brudnej, bagnistej
wodzie. Nie musieli płynąć długo, by dotrzeć do miejsca, które każdy wędrowiec
przemierzający bagniska musiał minąć. To właśnie tu cieki wodne przecinały się,
tworząc duże rozlewisko, pośrodku którego znajdowała się – owiana legendami -
Smocza Latarnia. Już z daleka, ponad horyzontem drzew widać było jej charakterystyczny
zarys. Wyspa była tak duża, że wyrósł na niej mały bór.
Ogromna wyspa przybliżała się z każdą chwilą
do Strażnika i Toreda.
- Naprawdę tam płyniemy? – młody odwrócił się
w stronę starca.
- Musisz mi wybaczyć, panie, ale chcę się tam
na chwilę zatrzymać – mówiąc to zaczął
szybciej wiosłować. – Mam tam coś do załatwienia. Coś bardzo istotnego.
- Dziwne… Jesteś przerażony – stwierdził
Strażnika.
- Tak… Ludzie powiadają, że do tamtej
tragedii na bagnach doszło, bo nie oddali czci Czterem Bogom i ci nie zapewnili
im należytej ochrony.
Strażnik wzruszył ramionami.
- Ja
wierzę, że było inaczej – zacisnął dłonie pewniej na wiośle z taką siłą, że pod
jego starą pomarszczoną skórą widać było siatkę żył. – Ludzie z Bermeld mówią,
że to przez smoka! Smoka, który spadł kiedyś z nieba, gdy smocze pomioty
ośmieliły się rzucić wyzwanie Bogom. W czasach, gdy plugawe i pragnące
nieśmiertelności smoki wtargnęły do krainy Bogów i rozgorzała straszliwej
bitwa. Wtedy to jeden z wielkich latających behemotów Ambarux został pokonany
przez czterech Bogów. Gadzina została dotkliwie ranna, ale Bogowie nie byli w
stanie zabić kolosa. Teraz smok śpi głęboko pod mułem bagniska, a Bogowie
czuwają, by się więcej nie przebudził i nie zaczął siać zniszczenia. Czterej Bogowie
chronią ludzi z bagna przed nim i przed innymi niebezpieczeństwami, to dzięki
nim i ich łaskom Bagniarze przez tak długi czas przetrwali tutaj.
Tylko że Bagniarze nie oddali należycie czci
swoim Bogom. Zapomnieli o nich, po tym jak nie było już łuskaczy i zaczęli
spędzać całe dnie na wyrębie drzew. A o bóstwach opiekuńczych nie wolno
zapominać… Nie, nie, nie… Tamtego dnia, gdy doszło do tragedii, Bogowie
odwrócili się od nich. Kiedy zbliżali się do tamtego miejsca, stukot młotków i
huk powalanych drzew zbudziły smoka, a ten otworzył swoją paszczę głęboko pod
mułem, a zawsze gdy smok Ambarux tak robi, błota bagien i muł zmieniają się w
trzęsawiska, które wciąga nieszczęśników do swojej paszczy!
Tored skończył przemowę.
- Po prostu bagnisko upomniało się o swoją
zapłatę za ludzką głupotę i zuchwałość. Trzeba być szalonym, aby w takim
miejscu budować szlak – skwitował
Strażnik.
- Mówisz tak, bo służysz innemu Bogu –
pokręcił nosem stary.
- Nie... mówię tak, bo uważam, że takim
gadaniem o prastarym uśpionym smoku i zrośniętych upadłych Bogach ludzie
tłumaczą sobie to, co gołym okiem jest
widoczne. Po prostu nie chcą przyjąć tego do wiadomości, bo musieliby
przyznać, że do wypadku doszło z ich własnej głupoty i lekkomyślności i ich
Bogowie wcale tak się o nich nie troszczą, jak im się wydawało..
Tored na chwilę zwolnił wiosłowanie.
- A czy Veltriuum też nie działa w taki
sposób Strażniku? Nie daje znaku swej obecności, a ludzie i tak ślą do niego
swoje modły. Przecież wiemy, że tak jest teraz ze wszystkimi Bogami. Czemu
inaczej miało być z Bogami Opiekunami z Bagien?
- Masz trochę racji, staruszku… –
odpowiedział – Ale ja ufam w to, że
Veltriuum gdzieś tam jest, tak jak inne wyższe byty, które przetrwały walkę z
Królem Demonów, ale z jakiś powodów nie mogą, albo nie chcą wrócić do nas. Veltriuum,
w przeciwieństwie do innych Bogów, pozostawił nam zadanie. Chce, abyśmy
upatrywali jego subtelnej woli w naszej drodze życia i z jego pomocą, będąc
zakotwiczonym w jego wierze i czując jego opatrzność, stawiali czoła wyzwaniom,
jakie niesie nam los. Tak możemy stać się lepsi. Takimi, jakimi Dający i
Zabierający Cierpnie chce nas widzieć. Owszem, Veltriuum jest surowy,
chłodny i wymaga poświęceń, ale nikomu nie kazałby siedzieć na śmierdzących
bagnach, więdnąć niczym kwiat i wierzyć w durne zabobony.
Stary znów zaczął wiosłować szybciej.
- Piękne słowa młody idealisto o gorącym
sercu. Jednak w imieniu Veltriuum ludzie
też dokonywali strasznych rzeczy…
Strażnik milczał. Doskonale wiedział, o czym
mówi stary rybak.
- Nie ma wiary idealnej, tak jak nie ma na
wskroś doskonałego bóstwa, ani wiernego,
który byłby wolny od wszelkich grzechów i przewinień. Proszę cię, zatrzymajmy
się na chwilę. Pozwól mi złożyć skromną ofiarę i odprawić kilka modlitw. To
bardzo ważne dla mnie. Mam nadzieję, że w ten sposób nie urażę Świętego
Płomienia.
Młodzieniec nie odezwał się ani słowem.
Jedynie pokiwał głową.
Cały czas spoglądał w kierunku zbliżającego
się lądu. Strażnik patrzył na przybliżający się zarys wyspy. Już stąd widać
było na jej szczycie wielką kamienną figurę, przedstawiającą jakąś pokraczną
istotę.
- Wiesz co, staruszku… Twoja wiara w to, co
mówiłeś, musi być naprawdę silna. Bo jeśli faktycznie jakaś bestia spoczywa pod
Upadłymi Mokradłami, to z pewnością znajduje się w tym miejscu.
* * *
Gdy dotarli do Smoczej Latarni, stary
mężczyzna zacumował swoją łódź, obwiązał sznur na jednym z wystających z wody
czarnych pali, które zapewne stanowiły pamiątkę po tym, gdy był tu jeszcze
jakiś mostek.
Strażnik stał na suchym, kamiennym brzegu
wyspy, skąd miał doskonały widok na cały teren. Zielone drzewa, powyginane
jakby przez olbrzymy, o złuszczającej się
korze, nie różniły się prawie niczym od innych drzew na bagnach. Szuwary
o zgniłozielonym kolorze. Wszystko to stanowiło stały element bagiennej flory.
Nawet tak charakterystyczny dla Upadłych Mokradeł fetor zgniłych roślin i
butwiejącego drewna był tu taki sam. A jednak czuło się w tej wyspie coś
obcego, jakąś nieokreśloną inność tego miejsca. Powietrze wydawało się wyjątkowo
ciężkie i nie słychać było żadnego owada, ani zawodzenia ptaków, tak jakby to
miejsce było nawiedzone.
Strażnik spojrzał na szczyt wzniesienia na
wyspie, właśnie tam, gdzie wzniesiony był kamienny posąg, któremu wyspa
zawdzięczała swoją nazwę i złą reputację. Pokraczna rzeźba zdawała się górować
nad całym tym kawałkiem lądu i w jakiś subtelny sposób zakrywać to miejsce
cieniem. Tradycyjny posąg przedstawiający cztery zapomniane bożyszcza, czczone
przez Bagniarzy jako bóstwa opiekuńcze, z tą różnicą, że ten posąg różnił się
od innych posągów tego typu. Cztery twarze, wyrastające z jednego drewnianego
rdzenia, nie były zwrócone każde w inną stronę, ale wszystkie były skierowane w
kierunku schodów, tak by swoimi wyłupiastymi oczami spoglądać na przybywających.
Rybak również wydawał się przytłoczony
atmosferą tego miejsca. Gdy szedł po kamiennych schodkach, był przygarbiony i
opatulony szczelnie w swój ciemny płaszcz,
wyglądając jak jakiś cień, powoli wędrujący ku tajemniczej rzeźbie.
Ociągając się, ruszył za nim po kamiennych
schodach.
Tored stał na szczycie góry i pochylał się
przed ponurym posągiem. Na małym ołtarzyku znajdującym się u podstawy solidnej
rzeźby umieścił dwa haki rybackie, nie były to cenne przedmioty, ale z
pewnością dla rybaka żyjącego z połowu miały jakaś szczególną wartość, a takiej
ofiary Bóstwo o Czterech Złowrogich Twarzach oczekiwało. Haczyki wpadły do
niewielkiego wgłębienia w deseczce i zabrzęczały uderzając o znajdujące się tam
przedmioty – drewniane figurki, kawałki połamanej porcelany, zardzewiały
gwoździe, nóż do masła, kłębek włóczki, zasmarkaną chusteczkę. W tej małej
graciarni można było znaleźć klika cennych przedmiotów, takich jak złote
monety, broszki czy zdobiony sztylet, ale nikt nie ważył się ich zabrać.
Wyczuwszy za sobą obecność Strażnika, stary
mężczyzna zaczął mówić, a jego głos był cichy i pełen skupienia jakby odmawiał
modlitwę:
- Przedmioty są różnorodne, bo wedle zwyczaju
każdy, kto chce bezpiecznie przekroczyć to przeklęte miejsce, musi pozostawić
przedmiot dla niego cenny. Sam człowiek musi ocenić, ile jego bezpieczna podróż
przed Upadłe Mokradła jest warta, a Zapomniani Bogowie sami ocenią, czy podana
przez niego zapłata była stosowna.
- Jeśli ofiara nie będzie wystarczająca, –
ścisnął mocno kamień – jeśli cenisz jakąś rzecz bardziej niż swoje życie i
zdrowie… Jeśli próbowałeś oszukać starych bogów… Wówczas oni odwrócą się od
ciebie podczas przemierzania bagien, a wtedy smok usłyszy twoje kroki i się
przebudzi. Rozewrze swoje szczęki i
bagniska wciągną cię głęboko pod ziemię, w sam środek jego paszczy.
Stary mamrotał coś jeszcze przez chwilę pod
nosem, nie zwracając uwagi na małomównego towarzysza. Po paru chwilach
wyprostował się i popatrzył na figurę Czterech Bogów. Jego wzrok zatrzymał się
na wielkim drewnianym pniu, z którego wyrastały przeplatające się macki
zakończone twarzami. Spojrzał we wgłębienie, gdzie znajdował się dawno
zakrzepły wosk po spalonych tam świeczkach.
- Z tym posągiem wiąże się też inna opowieść,
prawda? – spytał Strażnik beznamiętnym głosem.
- To tylko bajka, panie… Opowieść do
straszenia niegrzecznych dzieci…
- Bagniarze to bardzo religijni ludzie, więc
na pewno ta opowieść będzie ciekawa.
Stary przez chwilę milczał, jakby szukając
odpowiednich słów.
- To także dotyczy smoka Amburaxa –
powiedział to szeptem, tak jakby wypowiadanie smoczego imienia z legendy było
grzechem. – Kiedy kreatura wciąga
powietrze, bagniska zmieniają się w ogromne trzęsawisko, pochłaniają i wciągają
ludzi, ale smocze trzewia są tak silne, że wciągną nie tylko człeka,
niedźwiedzia czy trolla. Lata temu, podczas Wielkiej Wojny Magów ugrzęzło tu
kilka wielkich, kroczących maszyn, kontrolowanych przez czarodziejów. Ludzie z
Bermeld wierzą, że tak długo, jak oddają cześć starym bożyszczom, pozostałości
po armii czarodziejów nie powstaną z mułu, aby mścić się za ośmieszenie ich
twórców. Tak długo, gdy zasady Rygoru są przestrzegane, ludzie zyskują sobie
przychylność Starych Bogów. Umacniają ich swoją wiarą i codziennym świadectwem
życia. To dzięki tym zasadom przetrwali tu i to one chronią ich przed armią
pogrzebaną w mule i śpiącym złym, w postaci smoka. Każdy, kto żyje na bagnach,
musi żyć zgodnie z Rygorem i jego zasadami. Zasadami, które określają porządek
życia tutaj. Mówią, jak świętować najdłuższe dni lata, jak polować, kiedy
zapuszczać się w głuszę i jak oddawać cześć Starym Bogom, tak by zawsze
otaczali to splugawione miejsce swoją opiekuńczą, boską mocą, żeby pogrzebana w
mule armia nie przebudziła się.
Stary odwrócił się do posągu i spojrzał na
jego cztery gniewne twarze wpatrzone w niego, po chwili jego wzrok powędrował
niżej i znów zatrzymał się na szczelinie ze śladami wosku i osmoloną korą.
- Dorośli wszyscy wyznają zasady Rygoru, ale
nie dzieci, te małe paskudztwa mają zbyt pstro w głowie, by zrozumieć, jak
ważna jest wiara i praktyki z nią związane. Od najmłodszych lat wychowywane są
w wierze w Czterogłowe Bóstwo, ale raz na jakiś czas, bardzo rzadko, zdarzy się
dziecko, które złamie zasady dane przez Starych Bogów. Wtedy to takie dziecko,
aby nie sprowadzić zguby na cała wioskę, jest poddawane próbie smoka Amburaxa.
Strasznemu rytuałowi, w którym to zamaskowane postacie w ciemną noc
dokonują niesprawiedliwego sądu na dziecku, ku przestrodze innych przed
złamaniem Rygoru i wyganiają go z wioski tylko ze świeczką. W noc, którą jak
wierzą ludzie z bagien, sam Ambarux ciesząc się ze złych uczynków małych
dzieci i osłabienia mocy Starych Bogów, unosi wysoko swój łeb do mułu, tak, że
jego wielkie nozdrza i bystre, chytre oczy są ponad mułem. Małe dziecko, samotne
i przestraszone, ma za zadanie w tę ciemną noc, na przekór niebezpieczeństwom,
dotrzeć na tę wyspę i zapalić świeczkę na niej, tak by uspokoić bestię i
przywrócić łaskę Bóstw.
Zapadła cisza. Stary odetchnął ciężko, jakby
wielki ciężar spadł z jego duszy.
- Chciałem, abyś to usłyszał, młodzieńcze.
Bermeld to nie miejsce dla ciebie, jak sam widzisz, lepiej zawróćmy do miasta
i….
Tored urwał swoją opowieść, bo właśnie teraz
dotarło do niego, że słyszy lekki metaliczny szelest, tak charakterystyczny dla
wyciąganej broni. Odwrócił się w stronę Strażnika, a to, co ujrzał, przeraziło
go.
- Znałem tę opowieść, staruszku. – powiedział
chwytając mocno swój wielki miecz. Jego twarz i oczy były jak maska, nie
malowały się na niej żadne emocje. – Ale teraz nie podoba mi się jeszcze
bardziej.
Tored przerażony tym, że obraziło
Rycerza Veltriuum, padła na kolana, rozłożył ręce, ale nie był w stanie
wykrzesać z siebie sensownego słowa. Patrzył ze strachem, jak wielkie ostrze,
dzierżone w pewnym uścisku Strażnika, z oszałamiającą szybkością pędzi w jego
kierunku.
Zamknął odruchowo oczy, by po chwili
stwierdzić, że jego życie wciąż trwa nadal.
Usłyszał za sobą głuche uderzenie.
Otworzył oczy i zobaczył młodzieńca,
stojącego z tą samą niewzruszoną miną, ale gdy spojrzał za siebie, zobaczył, że
posągu za nim już nie ma. Leżał na ziemi, ścięty poniżej połowy, niczym drzewo
powalone przez drwala.
Stary popatrzył na niego.
- Coś ty zrobił… – wykrztusił wstając z
kolan. – Coś ty zrobił heretyku!
Milczał. Nic nie odpowiedział, ani nie
obdarzył go nawet krótkim spojrzeniem. W skupieniu montował swój wilki miecz do
uprzęży.
- Żałuję, że cię tu sprowadziłem. Chciałem
przemówić ci do rozsądku, a ty sprowadzisz zgubę na nas... Głupcze! Odstępco!
Heretyku! Teraz smok na pewno się przebudzi!
Starzec minął go i puścił się pędem w dół w
kierunku łódki.
Strażnik powoli ruszył za nim po schodach.
- Już to kiedyś słyszałem. Lata temu –
powiedział sam do siebie.
* * *
Tored pędząc na łeb na szyję zbiegł z
kamiennych schodów. Nie oglądał się, czy Strażnik podąża za nim i nie
nasłuchiwał, czy ciężki chód metalowych butów zbliża się. Biegł przed siebie,
chcąc opuścić to miejsce jak najszybciej i jak najdalej.
Wpadł na kamienną plażę i wskoczył do
płytkiej wody, w pobliże jednego ze zrujnowanych filarów, tam, gdzie była
przymocowana łódź. Zaczął szybko i nerwowo walczyć z liną obwiązaną wokół
kamiennego słupa.
- Przeklęty człowiek! Sprowadzi na to miejsce
gniew Bogów! Przebudzi smoka… –Wyrzekał sam do siebie nerwowo walcząc z liną,
która nasiąkłszy wilgocią ślizgała się w jego starych, niesprawnych rękach
niczym wyciągnięty z wody węgorz.
Sięgnął do kieszeni po swój rybacki nóż, aby
przeciąć wilgotną linę, ale wtedy nagle coś przykuło jego uwagę. Woda była
płytka, sięgająca mu ledwie do kolan, jednak coś w niej było. Tuż przy łódce. Nie daleko Toreda. W mętnej,
zielonkawej wodzie dało się z bliska dostrzec wielki czarny cień zanurzony w
wodzie.
Żółte, wyłupiaste ślepia na szczycie
potwornej głowy wynurzyły się z wody i wpatrywały się w rybaka.
Stary zrobił niepewny krok do tyłu w kierunku
lądu.
Wtedy woda eksplodowała.
Łódka odskoczyła do tyłu, tańcząc na fali
wywołanej przez nagły atak potwora, a stary człowiek pod wpływem jego natarcia
poleciał do tyłu, uderzony przez jego wielki pysk, który na szczęście nie
zdołał go pochwycić. Wylądował na ziemi kilka długości dalej, obcierając sobie
do krwi dłonie i wypuszczając z rąk nóż, który znikł gdzieś pomiędzy
kamieniami.
Żarłacz bagienny – to właśnie ta monstrualna
kreatura, przypominająca żabę o masywnych kończynach i wielkiej, szerokiej
paszczy, wyłoniła się z wody. Była większa od wołu, a jej groteskowe kończyny i
wysoko ustawione, spiczaste barki sprawiały, że posturą przypominała wielką
małpę o obwisłym, tłustym cielsku. Skóra stwora była obślizgła i gumowata, z
wyjątkiem grzbietu i szczytu głowy, tam była bowiem pokryta kostnymi płytkami,
pomiędzy którymi rosły bagienne glony i mech, upodobniając ją tym samym do pnia
drzewa. Paszcza kreatury była tak szeroka, że zmieściłby się w niej cały
człowiek. Rozwarła się w tej samej chwili, ukazując tępe, masywne zęby. Tuż za
ohydnym łbem stwora, jakby prosto z jego trzewi wysunęły się blade, obleśne
macki, prawdopodobnie jakieś skrzela, które teraz, gdy stwór otworzył paszczę,
zaczęły się wić w rytm jego ciężkiego oddechu.
Tored znał tego bagiennego drapieżnika.
Wiedział, że musiała to być jedna z licznych abominacji, jakie powstały po tym,
jak magia uwolniła się z barier. Jednego natomiast mógł być pewien – stał się
ofiarą, a ten stwór wielkim drapieżcą, który obrał go na cel. Stary zaczął się
poruszać rękami i nogami, odruchowo i nieporadnie cofając się od istoty.
W tej samej chwili, gdy Tored zaczął nabierać
dystansu do monstrum, ten otworzył szerzej swoją czarną paszczę, z której
wystrzelił mięsisty jęzor. Atak był szybki, błyskawiczny, nie do uniknięcia dla
przerażonego starca. Język w jednej chwili obwiązał się wokół nogi rybaka.
Stary zaczął wrzeszczeć w niebogłosy, gdy małe kostne haki wieńczące koniec
języka wbiły się głęboko w jego ciało.
Stary jęcząc z bólu i żałośnie
próbował szarpać się na boki, gdy język potwora naprężył się i zaczął cofać -
przyciągając Toreda bliżej paszczy. Pysk poczwary wykrzywił się jakby w
uśmiechu, zdradzając tym samym wielką satysfakcję, jaką kreatura czerpała z
zadawania ofierze bólu i z perspektywy posiłku.
Właśnie wtedy pomiędzy Toredem a potworem
pojawił się Strażnik. Jednym, szybkim ruchem przeciął swoim wielkim mieczem
język potworowi, który pękł niczym napięta lina.
Szamocząc się i bryzgając zieloną krwią ozór
stwora schował się do paszczy. Potwór wydał z siebie gniewny syk, gdy zielona
flegma toczyła się z jego pyska. Tored
cały czas jeszcze będąc w szoku, wrzeszczał, ale już nie z przerażenia.
Wszystko co wykrzyczał, skierowane było pod adresem Strażnika:
- Ty głupcze! To twoja wina! Obraziłeś
Władców Bagien! Smok zaczyna się budzić! To jego pomiot! Przybędzie ich więcej!
Wyczuwają, że ich Pan się budzi! Za nimi przybędzie sam smok! Dopadnie cię, a
przez twoją bezmyślność i ja pewnie zginę! Mam nadzieję, że zginę szybko,
podczas gdy ty będziesz przez długie dni
trawiony w żołądku smoka!
Nie zareagował na te słowa. Jego płaszcz
tańczył lekko na wietrze, gdy zrobił trzy kroki w tył, by nabrać dystansu do
kreatury. Jego dłoń pewnie dzierżyła oręż, a spojrzenie utkwione było w
żarłaczu. Zielona flegma wciąż sączyła się z ohydnego pyska, ale stwór już
szykował się do ataku.
Napiął grube mięśnie swoich kończyn i w
jednej chwili wybił się do góry, niczym wielka żaba. Pędził na rycerza niczym
wystrzelony z katapulty głaz, z szeroko rozdziawioną paszczą. Strażnik, mimo
ciężkiej zbroi wykonał z gracją unik, nie dając się powalić stworowi, który z
hukiem opadł na ziemię tuż obok niego. Strażnik szybko doskoczył do potwora,
nim ten zdążył się obrócić i ciął obłe cielsko po tylnej kończynie i
grzbiecie. Poczwara zaryczała z bólu i odwróciła się pyskiem w stronę
młodzieńca. Na ten moment czekał Strażnik. Szerokim cięciem znad głowy uderzył
tak, że oręż spotkał się z gębą stwora, który odwracał się w jego stronę.
Miecz zagłębił się we łbie potwora.
Jednak nie wystarczająco głęboko.
Kostne płytki na łbie kreatury, imitujące
zbutwiałe drzewo, stawiły większy opór, niż można było zakładać. Miecz ugrzązł w czaszce, krew buchnęła obficie z rany, ale bestia wciąż żyła. Rozwścieczona,
dotkliwie ranna, zaczęła ryczeć, szarpać się i machać kończynami na wszystkie
strony. Zamachnąwszy się swoją krępą łapą, uderzył w tors Strażnika z taką
siłą, że ten poleciał do tyłu, puszczając ostrze, które cały czas wystawało z
głowy stwora niczym kostropaty róg.
- Dobra, przyznaję, należało mi się. Poczułem
się zbyt pewnie – powiedział młodzieniec sam do siebie, zbierając się z ziemi.
Wytarł krew z kącika ust. Nabrał powietrza w piekące płuca, by po chwili z ulgą
stwierdzić, że jego pancerz nie został przebity, ale nie potrafił stwierdzić
przy tym bólu, czy nie ma połamanych żeber.
Świat wokół niego cały czas wirował jeszcze,
mimo to spróbował szybko ocenić sytuację.
Potwór, dotkliwie ranny, zdawał się ignorować
rany i wystający mu z kostropatego łba wielki kawał stali. Nie chciał już
walczyć ze Strażnikiem, wybrał pewniejszą zdobycz. Szybko pełzł w stronę
rannego Toreda. Prawdopodobnie z zamiarem pochwycenia go i zabrania w mętne
wody mokradeł.
- Zostawi mnie! Bierz łódkę durniu i wynoś
się stąd! – krzyczał stary, widząc, że Strażnik został pozbawiony broni, a
śmierć, w postaci wielkich szczęk kreatury nieuchronnie zbliża się do niego.
- Obrażasz mnie, myśląc, że tak zrobię –
powiedział głośno Strażnik, stykając swoje dłonie i splatając palce– byłbym
wtedy nic nie wart jako Strażnik Świętego Płomienia. Spuścił lekko głowę,
przybierając pozę jak do modlitwy i zaczął recytować coś szeptem pod nosem.
Potwór był już nad starcem. Bestia uniosła
łeb obnażając kły, a jego blade skrzela drżały niczym setki ogonów
grzechotników. Rybak rozpaczliwe
zasłonił się rękami.
Nagle
kolos znieruchomiał. Miecz, który był wbity w jego łeb niczym siekiera w
pieniek, nagle zaczął pokrywać się złotymi, gorejącymi symbolami, które
tańczyły po całej długości miecza jak żywy płomień. Bestia miotała się na boki,
wydając z siebie żałosne syki i próbowała nieporadnie i bezskutecznie sięgnąć
grubymi łapami po ostrze pokryte święte znakami.
- Każdy Strażnik jest ostrzem w rękach swego
Boga. Tak samo ja i mój oręż stanowimy jedność – powiedział młodzieniec kończąc
inkantację. Stary odsłonił lekko ręce, by z niedowierzaniem patrzeć na to, co
przyniosło mu ocalenie. Zobaczył, jak Strażnik, kończąc modlitwę otwiera lekko
oczy, lśniące tym samym blaskiem, co jego miecz. W tej samej chwili oręż wbity
w łeb kreatury rozbłysnął jasnym, intensywnym światłem niczym latarnia na
posępnej wyspie.
Słychać było głośny trzask, jak przy
rozłupywaniu orzecha, a poprzez oślepiający blask dało się zobaczyć odlatujące
na wszystkie strony wielkie fragmenty czaszki stwora.
Strażnik powoli ruszył po swój miecz, który
cały czas jeszcze lekko świecił się od dogasających świętych runów. Gdy rycerz
podniósł go z ziemi, był czysty jakby krew i kawałki mózgu złej istoty nie
skalały błogosławionej stali. Spojrzał na truchło kreatury, która miała głowę
rozłupaną tak, jakby ktoś przejechał po jego czaszce wielkim pługiem.
– Wracaj do mrocznej Otchłani, z której
przywiodła cię magia – powiedział chłodno młodzieniec i wbił miecz w martwe
cielsko. Święte symbole znów zalśniły złotymi płomieniami, które po chwili
przeskoczyły na truchło, by zacząć szybko je pożerać w świętym, oczyszczającym
ogniu.
- Imponująca robota, Strażniku – ocenił
Tored siadając i opierając się o jedno z pobliskich drzew – ale co zrobisz,
gdy przybędzie więcej tych stworów? Z tym jednym miałeś problem… Obraziłeś
Władców Bagien! Nie ochronią cię przed smokiem i jego sługami.
Strażnik założył miecz na plecy i ruszył
pewnym krokiem w stronę rybaka. Żwirowy grunt chrzęścił pod metalowymi butami,
gdy szedł w jego stronę ze spojrzeniem, które Tored już potrafił rozpoznać, a które oznaczało kłopoty. Stary
zasłonił się odruchowo ręką, jakby zaraz miał nadejść cios, ale nie porzucił
swojej śpiewki.
- Smok powstanie i dopadnie cię. Dopadnie cię,
mały rycerzu - wyskamłał.
Strażnik ukląkł przy nim na jedno kolano.
Jego silna dłoń, ubrana w metalową rękawicę, zacisnęła się na ranie Toreda. Chwyciła tak mocno, że
z poszarpanej rany pociekła krew, jak ze świeżo wyciskanego owocu.
Tored zawył tak, że jego krzyk zdawał się rozbrzmiewać
nad całą wyspą.
Stary człowiek skamlał, płakał, wił się i
przeklinał, ale dłoń rycerza ani na chwilę nie puściła gorejącej rany.
- Wiesz kim ty jesteś, Tored? – zagadnął, patrząc swoimi
błękitnymi oczami pełnymi potęgi wiary w zapłakane oczy rybaka. – człowiekiem,
który uciekł z mokradeł, bo nie był w stanie tu żyć, walcząc codziennie o
przetrwanie, ani nie wytrzymał presji, jaką nakłada na wszystkich Rygor i jego
ohydni Czterej Bogowie. Którzy na każdym kroku twojego nędznego życia mówili ci,
co masz robić, jak nędznym człowiekiem masz się stać, aby żyć jak robak w mule.
Bo tego oczekują przecież Bogowie
Bagniarzy, aby człowiek stał się marny i żałosny, bo tacy ludzie są
potrzebni tej wierze. Tak samo pożałowania godni i bezmyślni jak ich wiara
oparta na urojeniach i zabobonach. Ty nigdy nie zmierzyłeś się z tym, nie
próbowałeś odnaleźć innej drogi, chociaż na pewno, tak jak każdy człowiek,
czułeś w tym jakiś fałsz. Uciekłeś z bagna, ale nadal masz w sobie ten syf,
który wlali ci w głowę. Boisz się ich nędznych, upadłych Bogów, w głębi duszy
wiedząc, że od dawna nie istnieją. To miejsce cię przeraża. Boisz się, że jak
złamiesz którąś ze starych zasad, to całe bagna obrócą się przeciw tobie.
Popatrz na siebie, jesteś jak małe dziecko w skórze staruszka, które zostało
zamknięte w szafie z potworami zrodzonymi w jego wyobraźni lata temu!
Gdy skończył mówić, moc zesłana mu przez jego
Boga przeszła na jego dłoń i stamtąd niczym ożywcza woda spłynęła falą na poszarpaną
nogę Toreda, oczyszczając ranę,
splatając rozerwane mięśnie i odnawiając skórę. Strażnik puścił nogę rybaka. Cały czas patrzył w jego oczy,
które pomimo uśmierzenia bólu cały czas ociekały łzami. Młodzieniec zobaczył w
tych oczach, że jego słowa zraniły go mocno. Niczym rozgrzane, katowskie ostrze
wniknęły głęboko w duszę staruszka i wyciągnęły na wierzch jego najgłębiej
skrywane lęki i żale. Wszystkie te okropności, których tak bardzo się obawiał,
wypełzły na wierzch, sprawiając, że Tored
poczuł się małym i przestraszony.
Strażnik już to kiedyś widział. Lata temu.
Ludzka dusza rozsadzana na strzępy strachem, bezsilnością i poczuciem winy.
Wstrząśnięta w obliczu prawdy o sobie samym już nigdy nie będzie taka sama, jak
była przed przybyciem na te wyspę - albo rozpadnie się zupełnie i znędznieje,
albo odnajdzie w sobie dość siły, aby poskładać się na nowo, scalić i
uszlachetnić – niczym roztrzaskane w boju
ostrze, wrzucone w płomień i obkładane przez kowalski młot, aby zostało stworzone
na nowo. Lepsze, bardziej niezawodne, ostrzejsze i wytrzymalsze.
Młotem Strażnika była wiara, dana mu niegdyś
przez Veltriuuma. Nie
wiedział, czy stary człowiek znajdzie w sobie tyle siły co on. Nie wiedział
nawet, czy zrozumie głęboki sens tego, co się stało. To już nie było jego zadanie.
On na tej wyspie wypełnił wolę swego Boga, odsyłając jedną złą duszę do
Otchłani, a drugiej pokazując, że jest we własnym piekle i musi poszukać swego
ocalenia.
Strażnik wstał z kolan i dopiął swój płaszcz.
Pomógł wstać staremu.
- A teraz zabierz mnie do Bermeld.
* * *
Dalszą część podróży odbywali w spokoju,
wbrew temu co mówił z takim przekonaniem Tored,
gdyż żaden z domniemanych popleczników smoka nie zaatakował ich, ani też
sama pradawna gadzina nie wysunęła z wody swego gigantycznego łba. Płynęli w
ciszy. Strażnik siedział, czyszcząc swój wielki miecz i recytując pod nosem
modlitwy, podczas gdy stary człowiek na powrót zajął się wiosłowaniem. Jego
ruchy nie były już tak nerwowe i niepewne, jak bezpośrednio po opuszczeniu Smoczej Latarni. Słońce było stało
wysoko na niebie, tak że przez gałęzie docierały do nich jego promienie.
W pewnym momencie na linii utworzonej przez bagienne
drzewa wyłoniła się sylwetka wysokiej, kamiennej baszty. Wieża portowa, w
której w nocy zapalano światło, aby wracający z połowów mieszkańcy nie
zbłądzili w głuszy. W miarę jak się zbliżali, wieża rosła, a za nią pojawiał
się duży, drewniany port, z którego wyrastała niczym i wielkie drzewo. W
końcu dotarli do Bermeld. Nawet
stąd można było dostrzec czarną, drewnianą palisadę, otaczającą miasto i
wystające zza niej nierówne dachy budynków.
- Bermeld,
mój panie, jedyny bastion ludzi na Upadłych Mokradłach i niejednokrotnie
ostatnia przystań dla wielu wędrowców na tyle głupich, by zapuszczać się tutaj.
– Tored powiedział to sarkastycznym
tonem, który wyszedł mu wyjątkowo
naturalnie.
Strażnik, wpatrując się w przybliżający się
krajobraz miasteczka, niespodziewanie odrzekł:
–
Dobrze jest wrócić do domu.
* * *
Dotarli do pustego mola. Strażnik przeszedł
pewnym krokiem na kładkę, gdy tylko łódka wystarczająco się do niej zbliżyła.
Pomost była naprawdę dużą i długą konstrukcją, lecz na pewno swoje
najlepsze lata miał za sobą. Wyglądał na zaniedbany, ale nie butwiało.
Drewno lekko jęczało przy każdym kroku, jednak sama konstrukcja budowla była
stabilna.
Nie kręcił się tu żaden człowiek, a
zacumowane przy molo trzy rybackie łódki wyglądały na nieużywane od dawna. Znad
rozlewisk zaczął się podnosić gęsty, mleczny opar. Cały ten pomost wyglądał teraz
jakby prowadził do miasta duchów, wrażenie to potęgowały skrzypiące przy każdym
kroku mężczyzny belki. Zrobił dwa kroki do przodu i wtedy gęste opary stały się
bardziej przejrzyste, a oczom Strażnika dane było ujrzeć to, co skrywało się we
mgle. Zobaczył wyraźnie palisadę, która - zbudowana z grubych belek z
metalowymi wzmocnieniami - wyglądała solidniej niż w niejednym forcie czy
grodzie, jaki widział. Z bliska zza solidnej zapory nie było widać żadnych
domostw. Jednak nie to przykuło jego największą uwagę. We mgle coś się kryło.
Jakieś niewyraźne cienie. Mroczne sylwetki szybko okazały się małymi postaciami.
Dzieci. Był tam ich cały tłumek. Coś
niespełna tuzina. Wszyscy ubrani w podarte nędzne stroje, o brudnych twarzach,
stali na końcu mola i przypatrywali się mu w milczeniu. Z ich dziecięcych
ekspresyjnych twarzy dało się wyczytać wszystko – zaciekawienie, napięcie i
wielki strach.
Było oczywiste, że spodziewano się jego
przybycia. Właśnie wtedy Strażnik uświadomił sobie, że Tored nie kwapi się do wyjścia i przymocowywania łódki.
Strażnik odwrócił się do niego.
Stary stał w swojej łódce z opuszczoną głową,
nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy.
Zrozumiał, że oszukano go. Stary człowiek
musiał wiedzieć o czymś, o czym rycerz zaraz zapewne się dowie.
- Przepraszam – powiedział cicho Tored. – Ja… Ja… Gdybym wiedział
wcześniej…
Nie skończył, bo coś odwróciło uwagę rybaka i
rycerza. W tłumie nastąpiło jakieś poruszenie.
Zgromadzenie rozprysło się, zanim Strażnik
mógł coś powiedzieć do zebranych dzieciaków, albo przyjrzeć się dokładniej
jakiejś konkretnej twarzy. Bachory szybko rozchodziły się na wszystkie strony,
niczym stado wróbli spłoszone przez głodnego kota. Dzieciaki biegły szybko wzdłuż
palisady, by niknąć w gęstej mgle niczym zjawy. Zza topniejącego szybko tłumu
dało się dostrzec inne sylwetki powoli zmierzające w jego kierunku. Ich kroki
był głośne i dudniące, typowe dla ciężkich okutych butów. Po chwili dało się
ujrzeć kilka sylwetek wyraźnie odcinających się od reszty tłumu. Wszystko za
sprawą ich charakterystycznej barwy zaschniętej krwi.
Odział wojskowy. Wszyscy w lekko wyblakłych
czerwonych pancerzach. Siedmiu ludzi, uzbrojonych w miecze, tarcze, wielkie
topory, a dwaj z nich ściskali w dłoniach muszkiety z długimi ostrzami
wyrastającymi z luf. Strażnik nigdy nie przepadał za bronią palną, twierdząc,
że jest niehonorowa, ale nie sposób było odmówić jej skuteczności.
Czerwona stal. Najemnicy, o których tyle
słyszał.
Czekali na niego. Uzbrojeni i gotowi do
walki.
Odwrócił się w stronę Toreda rzucając mu pełne pogardy spojrzenie.
Staruszek karnie spuścił głowę, nie próbował
szybko odpłynąć, ani nie szukał słów na swoją obronę. Przygarbił się jakby
poczucie winy przygniatało go. Nie zauważył, że spojrzenie Strażnika zmienia
się.
- Wynoś się – powiedział ostro Strażnik.
Mężczyzna oparł nogę o łódkę i z całej siły odepchnął
starą krypę tak, że stary musiał złapać się burty oburącz, żeby nie stracić
równowagi.
- Po prostu wynoś się stąd, głupi staruszku.
Zrobiłeś swoje.
Rybak odzyskał równowagę i spojrzał na
rycerza, ten przez chwilę obrzucił go srogim spojrzeniem, nakazującym wykonanie
jego plecenia. Jednak w tym spojrzeniu dało się ujrzeć coś jeszcze, co Tored potrafił dostrzec w Strażniku
po pobycie na Smoczej Latarni –
litość, zwykła ludzką, niczym nieskrępowaną litość i zrozumienie wobec drugiego
człowieka. Rybak zrozumiał, że młodzieniec próbuje raz jeszcze uratować jego
skórę, robiąc to na w sobie właściwy sposób. Strażnik doskonale
wiedział, że ci ludzie nie będą go potrzebować, skoro zrobił swoje. Nic dla
nich nie znaczył, a mógł być potencjalnie niewygodnym świadkiem, który wiedział
za dużo o tym, co dzieje się w miasteczku.
Tored rozumiał doskonale, co powinien zrobić.
Chwycił pewnie wiosło...
Strażnik słyszał plusk wody, gdy mała łódka
szybko się oddalała. Jednak już nie patrzył w stronę Toreda. Zwrócił się w kierunku zbliżających się postaci. Wszyscy
byli krępej budowy i szli ciężkim marszowym krokiem, ich ogorzałe twarze – jeśli nie były
akurat zasłonięte przez przyłbice hełmów - były niejednokrotnie przeorane
ohydnymi bliznami. Gdyby nie czerwone, ćwiekowane pancerze tak
charakterystyczne dla ich formacji, wyglądaliby jak typowe rzezimieszki, z
których podobno Czerwona Stal i tak brała większość swoich rekrutów.
Jednak rycerz szybko zauważył, że ich chód
był niepewny. Nie śpieszyli się i często oglądali się jeden na drugiego,
zdradzając tym samym, że nie czują się aż tak pewnie, jak miały na to wskazywać
pozory. Zachowywali się jak sfora wilków podchodząca do niedźwiedzia –
opanowani, ale uważni, w każdej chwili gotowi do walki lub ucieczki. Ucieszyło to Strażnika: najpewniej
uda się uniknąć rozlewu krwi. Miał ochotę wypróbować swoje umiejętności
szermiercze w konfrontacji z najemnikami o tak podłej, ale zasłużonej
reputacji, ale wolał, aby ten czas jeszcze nie nadszedł. Nie na oczach tylu
gapiów, którzy wciąż kręcili się przy molo. Wolał nie afiszować się tak ze
swoją przynależnością do Zakonu oraz nie ujawniać zbyt wcześnie celu, w jakim
tu przybył. Im mniej oczu będzie spoglądać na niego i wiedzieć, kim jest, tym
lepiej dla niego. A ci najemnicy najwidoczniej chcieli załatwić sprawę
dyskretnie i bez świadków. Na pewno nie będą próbować go tu zabić. Inaczej nie
zadawaliby sobie tyle trudu z dostarczeniem go na opuszczony pomost,
praktycznie pod bramę miasta i nie bawiliby się w tę nędzną demonstrację siły.
Mimo całej tej sytuacji Strażnik czuł ponurą
satysfakcję - oddział najemników wychodzący mu naprzeciw, zrzucenie go w odludną
cześć miasta, wmanewrowanie w to starego rybaka Toreda, cała zawiła sieć informatorów i konspiratorów, która
musiała stać za tym - traktowali go tak poważnie!
Grupa zatrzymała się, a jeden z nich – mężczyzna
o piwnych oczach i haczykowatym nosie, bo tylko tyle dało się zobaczyć zza
przyłbicy, która przysłaniała jego twarz, ostrzegł:
- Lepiej nie sięgaj po swój wielki miecz,
tutaj nie przepadają za takimi jak ty – najemnik uśmiechnął się szyderczo.
- A dużo bardziej przepadają za bandą
najemników? – spytał rycerz beznamiętnym tonem.
- Wiedzą, co i komu zawdzięczają…
Wypędziliśmy jaszczury, już nie muszą walczyć z nimi o każdy skrawek mułu….
- ..ale na budowie pod waszą protekcją już
nie wyszli tak dobrze. – Strażnik odpowiednio mocno zaakcentował słowo
protekcja. - Droga do Bermeld jest długa i kręta i po drodze można podziwiać
sporo trupów.
Najemnik pewnym ruchem ręki chwycił go za
poły płaszcza i przyciągnął do siebie, tak że Strażnik mógł czuć smród jego
cuchnącego wieprzowiną oddechu. Wściekłość aż go rozpierała, ale dał radę
zdusić w sobie gniew i nie pokazywać nic po sobie. Czekał.
- Słuchaj, Wstęgo. Jesteśmy tu, bo wójt Deroth zaprosił nas tu i sowicie płaci
za to, żebyśmy wykonywali jego dziwaczne pomysły. To, że tu dotarłeś i że nie
zniknąłeś gdzieś na bagnach, jest tylko i wyłącznie jego życzeniem. Nie wiem
czemu, ale z jakiś powodów chce się z tobą widzieć.
Zrozumiał, że mimo wszystko dotrze do źródła
szybciej niż zakładał. Może uda mu się poznać jakąś odpowiedź, a przynajmniej
uwolni się od tego irytującego psa
wojny.
- Dobrze, a zatem zabierzcie mnie do niego –
powiedział spokojnie Strażnik.
* * *
Tored w swojej małej rybackiej łódeczce obserwował
z daleka, co działo się na molo. Kilku najemników, jego niedoszłych
pracodawców, którzy sowicie opłacili go za zapewnienie transportu do Bermeld dla Wstęgi, na oczach wielu
mieszkańców miasteczka odprowadzało gdzieś chłopaka. Żaden z zebranych przed pomostem
nie zareagował, nie powiedział nic. Po prostu gapili się.
Niebawem Strażnik zniknie z jego oczu. Dziwny
pasażer, którego znał tak krótko, ale był pewien, że zapamięta go do końca
życia. Będzie miał teraz sporo czasu na przemyślenia w miejscu, do którego
zamierza się teraz udać.
Zapraszam na Facebooka >> www.facebook.com/zabagnione
OdpowiedzUsuńSmocza wyspa
OdpowiedzUsuń