Rozdział I
Potwór z bagien
Grupa dzieci bawiła się jak co dzień na skraju miasteczka, w pobliżu
białego świętego dębu. Było to wielkie drzewo, o białej niczym kość korze i wiecznie
czerwonych, jesiennych liściach. Mieszkańcy wierzyli, że drzewo to miało moc szczególną,
powiązaną z magiczną mocą. Wyrosło długo po wojnie Złamanych Różdżek i nigdy
nie gubiło listowia. Wierzono, że drzewo to jest tworem woli istoty wyższej,
darem zesłanym im przez cztery bóstwa opiekuńcze mieszkające na mokradłach. Pojawiło
się nagle pewnej nocy, której ciszę rozdarł ohydny ryk, tak głośny i
przerażający, że wyrwał wszystkich mieszkańców Bermeld ze snu. Bagniarze, zebrawszy się
w kupę i chwyciwszy za broń, ruszyli sprawdzić, z jakiego potwornego gardła
dobyły się tamte dźwięki. Gdy przybyli na miejsce, ujrzeli jesienne drzewo,
którego wcześniej nie było, oraz umykającą w mokradła czarną kreaturę. Drzewo
musiało tu zatem wyrosnąć z woli ich Bogów i swoją błogosławioną mocą odgoniło
potwora, zanim ten dokonał spustoszeń w wiosce. Uznali to za znak, że Bogowie
czuwają cały czas nad nimi - mimo że jak wszyscy znani ludziom Bogowie już
dawno zamilkli – a majestatyczne drzewo, dla którego trwała wieczna jesień, mieszkańcy Bermeld uznali za święte i przepełnione mocą.
Często przyprowadzali dzieci na skraj miasteczka, by pod okiem
dorosłych, w cieniu magicznego drzewa, łaska i opatrzność bóstw spływały na
nich. Ponieważ od tamtej pamiętnej nocy drzewo w żaden sposób nie
zamanifestowało swojej mocy, a sami mieszkańcy zaczęli powątpiewać w jego
cudotwórcze zdolności, to miejsce na skraju miasteczka z czasem zaczęło
funkcjonować jako nieformalny plac zabaw dla dzieciaków. Trudno było na
Upadłych Bagnach o drugie takie miejsce, gdzie dzieci mogły bawić się swobodnie,
nie myśląc o tym, czy przetrwają na bagnach i bez ciągłego, nudnego słuchania o
Rygorze i jego prawach związanych z Bóstwami Opiekuńczymi. Enklawa spokoju na
skraju miasteczka, gdzie na chwilę mogli zapomnieć, gdzie przyszło im żyć i poczuć
się dziećmi, a nie małymi dorosłymi.
Dzieciaki bawiły się beztrosko wokół wielkiego drzewa, krzycząc radośnie,
ganiając się i skacząc po co niższych gałęziach. Dorośli stali na skraju
polanki, aby mieć na wszystko oko. W większości były to kobiety, zebrane na
drewnianych ławach przy jednej z chałup. Zajmowały się, bez względu na wiek,
haftowaniem lub drugą ulubioną czynnością, plotkowaniem, co raz rzucając okiem
na bawiące się urwisy, które doskonale radziły sobie same.
Jedna z kobiet oddaliła się jednak od reszty zgromadzenia, aby w
samotności przyglądać się grupce dzieci. Verrana, niespełna czterdziestoletnia
szatynka o lekko kręconych włosach, patrzyła na dzieci bawiące się na małej
polance wokół dębu. Grały w bagienną piłkę, dziwną grę, która polegała na
rzucaniu piłką zrobioną z powiązanych luźno szmat, tak by trafić któregoś ze
współzawodników, a przy tym tak wymierzyć strzał i siłę rzutu, aby szmaciana
kula nie rozpadła się na szmaty, z których była zrobiona. Dopuszczenie do
takiej katastrofy oznaczało pracowite zwijanie szmat, co dawało innym
dzieciakom czas na bieganie a jednocześnie narażało niezdarę na głupie i dokuczliwe
przezwiska przez najbliższe kilka dni.
Dzieci bawiły się przy tym świetnie, śmiejąc się radośnie.
Wszystkie bez wyjątku -poza jednym.
Verrana nie zwracała uwagi na zimny wiatr, który nadciągnął od
bagien, majtając połami jej płaszcza i oblewając jej ciało chłodem. Ignorowała
to tak samo jak wrzaski dzieci oraz plotkowanie starych bab za jej plecami. Jej
myśli krążyły wokół Gessana - małego chłopca w podartej koszuli, który jako
jedyny nie uczestniczył w zabawie. Był jej ukochanym synem i jedyną znaczącą
osobą, której nie odebrały jej bagna.
Mały chłopiec kucał na uboczu polanki przy jednym z kamieni,
trzymając się z dala od drzewa i blisko linii podmokłego lasu, odgrodzonego
drutem kolczastym dla ochrony przed dzikimi zwierzętami. Verrana była pewna, że
jej synek przypatruje się zapewne jakiemuś małemu robakowi, jak to często miał
w zwyczaju. Zawsze fascynowały go tajemnice skrywane przez naturę i jak nikt
inni umiał je dostrzegać w tym paskudnym miejscu i badać. Gdyby dorastał w
wielkim mieście poza bagnami, które miało wielki kamienny mur oraz akademię,
mógłby stać się wspaniałym badaczem albo odkrywcą. Tak by zapewne było, ale nie
tu – dopowiedziała sobie w myślach.
Coraz częściej myślała różne rzeczy o Gessanie, zwłaszcza od
czasu, gdy jej mąż pewnej nocy nie wrócił z polowania i została z synkiem sama.
Cały ciężar wychowania dziecka spadła na jej wątłe barki. Mogła liczyć
na wsparcie i pomoc mieszkańców przy pilnowaniu chłopca, zajmowaniu się nim,
ale to było za mało. Czuła to całą sobą - tutejsi ludzie przeżarci są powietrzem
bagiennym. Nie dostrzegała tego wcześniej, zanim jej maż nie zginął na bagnach,
a Gessan nie zaczął zamykać się we własnym świecie myśli i wykazywać coraz
większego zainteresowania badaniem przyrody i światem książek, których nie było
zbyt wiele w miasteczku, mieszkańcy bowiem przywykli raczej do przekazywania
sobie wiedzy z ust do ust. Szybko się okazało, że z chłopca będzie żaden
myśliwy, ani rybak, ani nawet rzemieślnik, który mógłby pleść sieci albo robić
garnki. Co najwyżej będzie się nadawać do zbierania chrustu, jak niedołężny
starzec, albo do prania i gotowania jak baba. Gessan i ona - po tym co się
stało - nie pasowali do tego miejsca. Zawsze będą na uboczu, stłamszeni i
traktowani jak coś gorszego. Ona - samotna matka, pogrążona w wiecznej żałobie
i rozpamiętywaniu o mężu, nie potrafiła znaleźć sobie innego mężczyzny, oraz
Gessan - bezwartościowy nieudacznik. Verrana wiedziała, że Bermeld nie jest
dobrym miejscem do wychowania dziecka.
Wrogość bagniarzy i ich niechęć do Gessana zaczęły objawiać się z
początku niepozornie, poprzez pogardliwe spojrzenia i niewybredne komentarze o
jego braku zaradności. Rówieśnicy zaczęli dokuczać mu, bijąc go i przezywając,
co szybko stało się codziennością. Mieszkańcy wioski nie reagowali na to, tak
samo jak nie reaguje się na gryzące się psy – wychodząc z założenia, że same to
załatwią albo silniejszy zabije słabszego.
Jednak najgorsze zaczęło się, gdy jeden z myśliwych, odpowiednio
podchmielony, zobaczył jak Gessan bawi się małą, złotą śrubką, która w jakiś
sposób znalazła się w jego posiadaniu. Myśliwy szybko skojarzył, że ten
przedmiot musi pochodzić ze starego, zakazanego torfowiska.
Było to miejsce, gdzie ugrzęzły ogromne metalowe istoty – golemy, które
przybyły do wioski razem z magami w czasie wojny. Siejące chaos i zniszczenie
na polach bitew, teraz spoczywały pod torfem i tylko od czasu do czasu topiel
wypluwała na powierzchnię kawałki metalowych rąk i hełmów. Zupełnie jakby siejące
zniszczenie istoty nieudolnie próbowały wydostać się z wiecznej pułapki, w
którą zwabili ją Bagniarze.
Myśliwy, który przyłapał Gessana, nie omieszkał przypomnieć mu tej
legendy, bijąc go przy tym do krwi i opowiadając wszystkim, jak to mały Verrany
zapuszcza się pod nieobecność matki na obszar, gdzie nikt z Bermeld nie miał
odwagi chodzić, bojąc się, żeby przez niewczesną ciekawość nie obudzić
mechanicznych potworów, by te dokonały vendetty.
Verrana pamięta jak dziś zapłakaną twarz Gessana, przyprowadzonego
do domu przez myśliwego i pretensje mężczyzny o to, że przez jej syna golemy
wstaną ze szlamowatego grobu i ruszą na Bermeld, burząc je swoimi żelaznymi
pięściami, zdolnymi kruszyć skały i wypalą miasto do gołej ziemi, a ludzi do
białych kości swoimi zielonymi promieniami miotanymi z kryształowych oczu.
Od tego czasu minęły wyjątkowo długie trzy dni. Verrana odczuwała
cały czas niepokój.
Wciąż jeszcze przyglądała się bawiącym się dzieciom i swojemu
synkowi, gdy usłyszała za sobą kroki. Odwróciła lekko głowę i ujrzała Elkre.
Przygarbiona staruszka dobrze trzymała się jak na swój wiek. Jej posiwiałe i
przerzedzone włosy były zakryte szarą chustą, ale jej oczy w kolorze zieleni
zdradzały, że umysł jej nie stracił nic ze swej przenikliwości i sprytu. Spojrzenie
staruszki było świdrujące i nasączone przebiegłością.
Ludzie w mieście przychodzili do niej po rady jako do jednej ze
starszych i mądrzejszych w wiosce osób. Była najstarszą osobą w miasteczku,
znała wszystkie tajemnice i obrzędy związane z Czterema Bóstwami. Sama uważała
się z słyszącą głosy zapomnianych Bogów, często wspomagała się przy tym
narkotycznymi ziołami, mimo to wielu Bagniarzy z miasteczka wierzyło jej
wizjom. Elkra była nieformalną przywódczynią tych, którzy uznawali Rygor i
kierowali się jego zasadami, co czyniło ją najważniejszą postacią w teju
małej społeczności. Verrana nigdy nie darzyła jej zaufaniem.
Pokryte zmarszczkami usta staruszki wygięły się, upodobniając na
chwilę jej usta do gęby bezzębnej pijawki.
- Choć do nas, Verrana. Pozwól, aby ogień ogrzał twoje
przemarznięte ciało. Ogrzej się – wysapała staruszka. - Wiesz dobrze, że nie
mogę tego zrobić – odwróciła się od niej - …muszę mieć dziecko na oku.
- Twoje dziecko jest przecież wśród swoich – odparła starowinka
wyraźnie akcentując ostatnie słowo.
- I właśnie dlatego muszę go pilnować.
Przez chwilę między nimi zapadła cisza, którą w końcu Verrana sama
zdecydowała się przerwać.
- Oni go tu nie akceptują. – Wiedziała, że to może nie być dobry
krok, ale postanowiła powiedzieć, co jej leży na sercu. – Od czasu, gdy odszedł
mój mąż, Gessan stał się inny. Czuje, że tu nie pasujemy.
- Samaś sobie winna – odburknęła Elkra – sporo czasu już minęło,
do kiedy Twój mąż odszedł. Mogłaś ponownie stanąć na ślubnym kobiercu. Bogowie
by Ci pobłogosławili. A mały miałby wtedy nowego ojca, który szybko by go
ułożył. Wiem, że Ronid chciał się żenić z Tobą, czemuś go odrzuciła, co ?
- To pijak, moczymorda i awanturnik. – Na samo wspomnienie o tym
odpychającym facecie przeszły ją dreszcze. – Nie wiem, czy znajdę tu kogoś, kto
zastąpi mi Therna.
Staruszka przez chwilę wydawała się warzyć słowa, które miała
wypowiedzieć.
- Jeśli nic nie zrobisz z tym maluchem, to wyrośnie z niego taki
sam marzyciel i nieudacznik jak Thern – wypluła te słowa wyjątkowo gładko, bez
zająknięcia szkalując imię jej zmarłego ukochanego. - Też nie wróci
z bagien z własnej winy i braku umiejętności, bym tam przeżyć. Mokradła
to nie polanka pełna kwiatów. Znasz drugie prawo Rygoru - każdy mężczyzna z
wioski musi się udać na bagna, pokazać, co jest wart dla Bermeld, albo zdechnąć
w szlamie mokradeł lub paszczy bestii! Tego właśnie chcesz dla swojego dziecka
? – dodała na koniec.
Verrana przez chwilę milczała, spoglądając na Gessana, który cały
czas oglądał coś na łące. Po chwili spojrzała staruszce prosto w oczy.
- Wiesz, czemu o tym wszystkim ci mówię ? – powiedziała to lekko
drżącym głosem. – Ponieważ podjęłam już decyzję. Odchodzę.
Elkra zrobiła dwa kroki w tył, jakby odepchnięta jej słowami.
Verrana kontynuowała.
- …nie lubię obecnego Wójta. Co więcej, uważam, że okupuje to
miasteczko sprowadzając tu najemników w tych krwawych pancerzach i zmusza ludzi
do niewolniczej pracy, aby móc sobie samemu napchać kabzę złotem, tak uważam,
chociaż ty będziesz zaprzeczać i mówić co innego. Zawsze mówisz to, co ludzie
chcą usłyszeć, by ich zwieść, mamroczesz coś w narkotycznym widzie o Czterech
Bogach i Uśpionym Smoku, a nie prawdę, którą ludzie powinni usłyszeć! – Pokazała
palcem pobliskie chałupy.
Nieopodal na ścieżce między budynkami, w pobliżu dużej rozpalonej
pochodni wbitej w ziemię, stali trzej zbrojni mężczyźni. Wszyscy mieli rdzawoczerwone,
jakby schlapane krwią pancerze, gdzie niegdzie przyozdobione kolcami albo
czarnymi malowidłami. Ani ich zbroje, ani broń nie stanowiły jednolitego
rynsztunku. Jeden z nich miał na plecach glewię o długim drzewcu i charakterystycznym zakrzywionym
ostrzu, połyskującym nad jego głową jak prywatny półksiężyc, uzbrojenie
pozostałych dwóch stanowiły mniej egzotyczne miecze i kusze, jednak i te, we wprawnych
rękach mogły być równie zabójcze. Nie zareagowali na wskazanie ich palcem, nie
ruszyli się, a spod ich hełmów nic nie było widać. Z tej odległości sprawiali
wrażenie olbrzymich ciem skupionych wokół światła i ciepła. .
Byli tu na zaproszenie Wójta Derota, oficjalnie sprawując funkcję
wartowników pilnujących pochodni i dbających o to, by czasem któraś nie zgasła.
Wszyscy wiedzieli, że to pozory, czuli się przy nich jak owce w towarzystwie
nie do końca oswojonych wilków. Mieszkańcy mawiali, że lepsza taka ochrona niż
żadna, gdyż bagniska zamieszkiwały przeróżne stworzenia. Dziś było ich tylko
trzech i w samym miasteczku zapewne niewiele więcej, bo większość z nich
właśnie o tej porze, podobnie jak większość sprawnych i silnych Bagniarzy, była
na mokradłach, nadzorując budowę szlaków handlowych, które powstawały na rozkaz
zarządcy miejskiego.
Mieszkańcy udawali jak mogli, że nie są zakładnikami we własnym
mieście. Miejscowi plotkarze, niezadowoleni z obecnej sytuacji, mówili po cichu
o ludziach, którzy zginęli już na bagnach podczas karkołomnej budowy szlaków. Szeptali
też o Derocie i ewentualnych planach wygnania go z miasta. A sami najemnicy w
krwawych pancerzach - nazywani przez miejscowych szeptem okupantami i ogarami -
udawali, że ochraniają bagniarzy podczas ich pracy, w istocie ich nadzorując. Teraz
w mieście udawali, że są tu przez przypadek, jednocześnie próbując wychwycić, o
czym zebrani mogą rozmawiać.
- Nie mówimy o tym, bo w żaden sposób nie łamie to durnych zasad
Rygoru, - kontynuowała Verrana – a poza tym wstyd się przyznać, że takiego
człowieka jak Derot mianowali burmistrzem, dając się uwieść jego
pustym obietnicom o bogactwach, które spłyną na miasto, gdy wybuduje się te
przeklęte szlaki.
Verrana była z siebie dumna, że dała radę to powiedzieć i złamać
tabu. Kolejne słowa same ułożyły się jej w głowie i wyleciały przez usta.
- …jedyne, co jest prawdziwe w tych oparach bagiennego powietrza,
absurdu i kłamstwa to szlaki. Budowa, do której ludzie są zmuszani. Dlatego
udam się na jeden z nich i razem z Gessanem opuścimy Upadłe Mokradła.
Chociaż przerażała ją myśl o przedzieraniu się przez bagna razem z
dzieckiem oraz samotna wędrówka po szlakach handlowych w poszukiwaniu miasta,
do którego ich wpuszczą i w którym im się poszczęści, to nie zamierzała się
wycofać z tego.
Elkra patrzyła na nią przez chwilę, jakby ta zrobiła coś bardzo
złego. Pokręciła przecząco głową, a jej twarz nie wyrażała przy tym żadnego
gniewu, żalu, ani rozczarowania, czym kompletnie zaskoczyła Verranę.
- Od chwili Twojego ślubu z Therrnem wiedziałam, że będą z wami
same kłopoty – odparła chłodno – szkoda, że nie podeszłaś do ogniska,
tak jak ci to sugerowałam. Verrana patrzyła na nią przez chwilę z
niedowierzaniem, niepewna tego, co zaraz się stanie. Dopiero teraz zaczęła
żałować słów, które wypowiedziała.
- Twój syn opuści miasteczko, to prawda, ale ty tu zostaniesz! – Elkra
powiedziała to z głosem sędziego, nie kryjącego swojej antypatii do
skazanego. – Wiesz dobrze jak Rygor reguluje takie przypadki jak ten, a
dziwactwa twojego syna już zbyt długo były tolerowane. Swoim zachowaniem i lekkomyślnością
sprowadzi na nas któregoś dnia wielkie zło z bagien. Rygor takich nakazuje
pozbyć się od razu.
Verrana przez parę chwil stała osłupiała, nie mogąc uwierzyć w
dopiero co usłyszane słowa. Znała prawa Rygoru i parę razy słyszała o
przypadkach, gdy dziecko zostało zmuszone do opuszczenia Bermeld i udania się w
samotną wędrówkę przez mokradła, albo zabrane przez ludzi w białych płaszczach,
którzy przybywali na szklanych łodziach, których szlam zdawał się nawet nie dotykać.
Sama nigdy nie uczestniczyła w takich zebraniach, gdzie podobno w nocy
mieszkańcy zbierali się w skórzanych maskach, by wydawać wyroki. Jednak wiedziała,
jak wszyscy w miasteczku, że takie praktyki miały miejsce.
Dopiero teraz, po latach, gdy sama została matką, dotarło do niej,
na jak straszny los skazywane były dzieci, a teraz ten los mógł spotkać jej
dziecko. Wszystko w imię Rygoru.
W tej chwili zrozumiała, że została sama, ani burmistrz, ani jego
gwardia przyboczna złożona z Czerwonej Stali nie zrobią nic, aby jej pomóc, a
sami mieszkańcy Bermeld, wypowiadający się ustami staruchy Elkry również będą
przeciwko niej.
* * *
Gessan nie wiedział, co robi jego matka, ani też nie zwracał uwagi
na bawiące się niedaleko dzieciaki. Teraz był bardzo skoncentrowany na swoim
najnowszym znalezisku, które całkowicie go zabsorbowało. Żuczek o
złoto-czerwonym pancerzu z czarnymi różkami dzielnie maszerował po kamieniu,
chwiejąc się przy tym lekko na boki. Przypominał jesienny liść, tańczący pod
wpływem delikatnych podmuchów wiatru. Gdy zrozumiał naturę swojego skojarzenia,
zrozumiał też, czemu ten widok wywołał w nim dziwne uczucie chłodu. Ten
cudaczny robaczek o żółtawym odcieniu przypomniał mu jego cudowną, złotą śrubkę.
Jedno z jego cenniejszych znalezisko, które zdobył w niecodzienny sposób
podczas samotnej eksploracji bagien.
To był głupi pomysł - samotna wyprawa na bagna pod nieobecność
matki zakończyła się tym, że młody odkrywca szybko zabłądził w głuszy. Długo
nie mógł znaleźć właściwej drogi, ani zorientować się, gdzie jest. Właśnie
wtedy, po wielogodzinnej tułaczce, trafił do miejsca z opowieści. Tam, gdzie
pod ziemią spały golemy. Ich metalowe, ogromne członki wyrastały z bagiennych
dołów. Chociaż wiedział, że nie powinno go tam być, ten widok go fascynował i pobudzał
jego wyobraźnię. Widział w swojej twórczej głowie, jak takie monstra musiały
powstawać, odlewane z ogromnych kotłów, rzeźbione i napełniane magią i
przedziwnymi mechanizmami, a także jak wielki strach musiał ogarnąć mieszkańców
Bermeld, gdy zastępy tych kolosów przybyły do miasteczka. Zaczął jednak wędrować między ogromnymi
hełmami i rękami wykonanymi z metalu, czując się, jakby przechadzał się po
jakimś muzeum z niecodziennymi eksponatami.
Gdy po liczbie metalowych, wielkich jak kolumny rąk i równie
wielkich hełmów naliczył jedenaście sztuk uśpionych gigantów, pojawił się on - mężczyzna
o chłodnych rysach twarzy, nieprzyjaznym uśmiechu i lekkim zaroście na twarzy,
który jednak nie skrywał blizny na jego brodzie. Sam siebie nazywał łowcą i
władcą tej części bagniska. Wyłonił się nagle przed nim, bezszelestnie i
szybko, zupełnie jak ogromna puma, która podążała w ślad za nim. Gessan był
przerażony tajemniczym, noszącym się na czarno przybyszem i jego zwierzęcym
towarzyszem. Szybko powiedział mu, kim jest i jak znalazł się w tym miejscu.
Gessan bardzo denerwował się podczas tej rozmowy, łowca wpatrywał się w niego
nieprzyjaźnie, cały czas trzymając dłoń na rękojeści jednego ze swoich ostrzy.
Wielki kocur patrzył na niego jak na potencjalny posiłek. To, co
stało się potem, zaskoczyło chłopca jeszcze bardziej, bo mimo swej aparycji i
szorstkiego tonu mężczyzna nie rzucił go na pożarcie pumie. Zamiast tego
przestrzegł Gessana przed zapuszczaniem się w to miejsce i odprowadził go na
skraj wioski, wcześniej wiążąc mu oczy, by chłopiec na pewno nie zapamiętał
drogi powrotnej na cmentarzysko golemów. Na pożegnanie mężczyzna wręczył mu
złota śrubkę. Jak sam powiedział, była to jedyna, ładna i cenna rzecz, jaką
udało mu się znaleźć na cmentarzysku. Dając mu ją, przestrzegł Gessana, aby ten
zapomniał o tym, co stało się tamtego dnia i nigdy więcej nie wracał w tamto
miejsce, bo za drugim razem tajemniczy człowiek z bagien nie okaże tyle
uprzejmości.
Gessan zamierzał zastosować się do tej rady.
Tajemnicza, złota śrubka przez długi czas była jego małym skarbem
i najcenniejszą zabawką, jedną z niewielu, jakie posiadał. Stracił ją trzy dni
temu, przez własną nieuwagę, gdy spostrzegł go pijany brodacz. Mimo, że wspomnienie
utraconego przedmiotu cały czas budziło w nim poczucie utraty, to pamiętał,
jakie problemy miała przez to jego matka. Nie wspominając o sińcach, których
jego ciało jeszcze nie zaleczyło, a które chował pod lnianą koszulą.
Popatrzył na matkę. Widział, że rozmawia ze staruszką, a nawet on,
choć był tylko dzieckiem, kojarzył tę osobę. Wiedział też, że wiele osób w
miasteczku traktuje ją jako wyrocznię, posiadaczkę jakiejś tajemnej wiedzy.
Ludzie z wioski często chodzili do niej po porady i uważali ją za mądrą
kobietę. Mama, nawet przed odejściem taty, rzadko chodziła do niej z pytaniami.
Nie podobała mu się mina starszej pani, taka samo jak mina jego
matki, ale mimo to wiedział, że nie powinien wtrącać się w rozmowy dorosłych.
Nie tylko z uwagi na fakt, że to nie ładnie, ale głównie przez wzgląd na mamę,
której nie chciała sprawiać więcej kłopotów.
Znów skupił swoją uwagę na kamieniu, ale fascynującego okazu owada
już nigdzie nie było. Zniknął gdzieś pomiędzy innymi kamieniami. Chłopczyk
wyprostował się i spojrzał w stronę majestatycznego, wiecznie czerwonego dębu.
Popatrzył na bawiące się tam dzieci, biegające w kółko, krzyczące i przerzucające
się piłką ze szmatek. Nie był tacy jak oni, wiedział o tym od bardzo dawna.
Praktycznie od chwili, gdy jego zmarły ojciec pokazał mu swój klaser z owadami
i zasuszonymi roślinami, to wtedy właśnie zrozumiał, że mokradła nie są
niebezpieczną krainą, z którą zawsze trzeba walczyć i jej nienawidzić, jeśli
spojrzy się na nie z odpowiedniej perspektywy, wiedziało się gdzie szukać i pod
jak kamień zajrzeć - stawały się istnym skarbcem pełnym bogactw oferowanych
przez matkę naturę.
Brakowało mu taty. On by wiedział, co robić i mama byłaby
szczęśliwsza.
Czasami czuł się straszliwie samotny.
Gdy wiatr wiejący od strony mokradła starł mu lśniącą łezkę z
policzka, coś przykuło jego uwagę. Na tle pola, usianego gdzieniegdzie
czerwonymi kwiatami i omszałymi kamieniami zobaczył tańczącą na wietrzy
nieporadnie żółtą plamkę – jego żuczek się znalazł. Widział jak przysiada na
jednym z kamieni nieopodal drutu kolczastego rozwieszonego na solidnych
drewnianych palach, które stanowiły prowizoryczną barykadę oddzielającą dzikie
zwierzęta od domostw.
Nie wiele myśląc, zadowolony, że znów będzie mógł zaspokoić głód
odkrywcy i badaczy przyrody, pomaszerował pewnym krokiem w tamtą stronę.
Nie miał pojęcia, że z gęstwiny coś bardzo uważnie śledzi każdy
jego krok.
* * *
- Nie możecie tego zrobić – powiedziała z rozpaczą w głosie
Verrana. Jednak Elkra pozostawała niewzruszona, nie skrywała się jednak za maską
zobojętnienia. Swoją miną i spojrzeniem demonstrowała perwersyjne zadowolenie,
jakie sprawiało jej ukaranie krnąbrnej
wieśniaczki.
Przez chwilę zaległa między nimi cisza.
- Przykro mi dziecko, ale to już postanowione – odparła patrząc jej
w oczy.
Verrana dopadła jej jednym susem i chwyciła za poły jej szaty.
Stare, schorowane ciało kobiety nie było w stanie stawiać żadnego oporu. Pewnym
ruchem przyciągnęła je do siebie. Miała jej twarz tak blisko swojej, że mogła
dokładnie przypatrzeć się każdej bruździe i zmarszczce rzeźbiącej starcze rysy.
Verrana, przez zaciśnięte zęby wysyczała w furii słowa wymieszane
ze śliną, tak że krople spadły na ubranie staruszki.
- Jeśli naprawdę myślisz, że pozwolę wam pozbyć się mojego syna
jak worka odpadków, to się grubo mylisz wiedźmo. Prędzej sama zatargam ciebie
na bajora albo wrzucę w ruchome piaski.
Pod maską zniszczonej przez czas skóry i
zmarszczek nie dostrzegła jednak ani odrobiny strachu czy spolegliwości. Ostrze słowa i brutalne szarpanie nie zrobiły
wrażenia na starej kobiecie.
- Obawiam się, że to będzie wyglądać nieco inaczej. - Elkra
uśmiechnęła się szyderczo pokazując przy tym swoje liczne ubytki w uzębieniu i poczerniałe
dziąsła. Z tym uśmiechem ze swoimi czarnymi, nieczytelnymi oczami wyglądała niczym
ogromna, upiorna lalka z koszmarnego snu.
Verrana cały czas trzymała ją w uścisku, gdy usłyszała za sobą
męski, gruby głos. Doskonale jej znany.
- Puść w tej chwili wieszczkę! – ton był niemal rozkazujący. – Nie
wiesz, że do starszych trzeba z szacunkiem?
Gdy odwróciła się powoli, przeszło ja przerażenie. To był Ronid,
mężczyzna o nieprzyjemnej twarzy, krzywym nosie i kwadratowej szczęce. Jej niedoszły
zalotnik, którym tak bardzo gardziła. Nie tylko ze względu na jego brzydotę,
ale również fakt, że jeszcze nie zdążyła dobrze oswoić się z myślą o śmierci
męża, a on już określił się, nie pozostawiając jej żadnych wątpliwości co do
swoich zamiarów względem niej.
Stał tam jak zawsze w swoje szarej, znoszonej koszuli i nie był
sam. Za nim stała cała gromada miejscowych. Mężczyźni w różnym wieku, którzy dziś
nie pracowali przy karczowaniu lasów i układaniu dróg. Kobiety, które jeszcze
parę chwil temu szyły i plotkowały oraz kilkoro staruszków, którym większa
grupa ludzi wlała nieco animuszu w stare kości. Byli tu wszyscy ci, którzy do
tej pory ogrzewali się przy ognisku. Twarze, które Verrana znała na co dzień z
Bermeld. Wszyscy oni obrzucali ją spojrzeniem, jakie rodzic rzuca dziecku
nakrywszy je nagle na złym uczynku.
Verrana odruchowo rozluźniła palce, puszczając Elkrę z uścisku, chociaż
dobrze wiedziała, że oto nie o szarpanie starego babska tutaj chodziło.
* * *
Gessan przykucnął przy małym stosiku z kamieni, gdzie - jak był
pewien - znajdował się obserwowany przez niego żuczek. Uparcie i powoli
odrzucał kamienie swoim małym dłońmi, najpierw powoli wsuwając palce w wolną
szczelinę, by móc je powoli zdjąć, nie wywołując przy tym zapadnięcia się
kamiennego stosiku. Nie chciał zniszczyć swojego upragnionego okazu. Chciał
jeszcze raz, choć jeden raz popatrzeć na to małe cudowne stworzonko. To, jak
sprytnie zostało skonstruowane przez naturę. Jak przebiera swoimi małymi
nóżkami niczym precyzyjny mechanizm w pozytywce.
Na początku udało mu się znaleźć pod kamieniami kilka stonóg,
karaluchów i sporo ślimaków bez muszli, ale w końcu, po odrzuceniu kolejnego
kamienia, spomiędzy szczeliny wysunął się powoli miedziany owad. Gessan był zachwycony tym widokiem i
uradowany, że jego trud nie był daremny. Pochylił się uważnie, aby patrzeć na tę
grację, majestatyczność i tajemniczość zamkniętą w ciele tego małego
stworzonka.
Gassan znów mógł oddać się swojemu ulubionemu zajęciu, bacznej i fascynującej
obserwacji przyrody. Złoty robaczek skutecznie odwrócił jego uwagę od ciężkich
trosk. Dzięki małemu owadowi na parę
chwila zapomniał o wszystkich złych myślach, które od czasu feralnej
wyprawy na torfowiska kotłowały się w jego głowie.
Patrzył, jak owad stając na kamieniu rozchyla swoje pancerne
pokrywy skrzydeł, spod których niczym żagle okrętu rozłożyły się przezroczyste,
błoniaste skrzydła.
Gessan doskonale wiedział, co to znaczy. Długo już badał przyrodę
na mokradłach i potrafił odczytać pewne ruchy insektów, które choć były dla
niego niczym małe samonakręcające się, wykonane z pietyzmem mechanizmy, to mimo
wszystko były prymitywne i przewidywalne, a i ten maluch miło całej swej
cudowności nie był wyjątkiem. Mały chrząszcz, który wykonał dla niego
przedstawienie na kamiennej scenie, machając radośnie czułkami i przebierając
czarnymi odnóżami, zbierał się powoli do opuszczenia jej. Chłopiec zawsze w
takiej chwili odczuwał pokusę, aby złapać stworzenie i zanieść je do domu, a
tam zamknąć do słoika, to powstrzymywał się przed tym. Pamiętał cały czas o
naukach ojca, który do znudzenia powtarzał mu, że takie stworzenia są piękne
tylko na wolności.
Chłopiec z zapartym tchem i podwiniętymi nogami patrzył, jak
przezroczyste skrzydełka żuka zaczynają poruszać się w górę i w dół coraz
szybciej, gdy głowa owada cały czas kiwała się z lekka na boki, jakby rozglądał
się czy może bezpiecznie wzbić się w powietrze.
Jednak Gessanowi nie było dane stać się świadkiem tego
majestatycznego widowiska, jakim miał być lotu błyszczącego owada.
Upragniona przez niego chwila nie nastąpiła.
W następnym momencie owad przestał istnieć. Stopa, odziana w
brązowy skórzany but, opadła na kamień dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się
owad.
Gessan podniósł głowę i
zobaczył tego, który brutalnie zakończył żywot złotego żuczka. Nie był
zdziwiony, że osobą tą okazał się Harsz, miejscowy hultaj i rozrabiaka,
najbardziej krnąbrne dziecko w wiosce. Jego prześladowca i gnębiciel, który
lubował się w dokuczaniu słabszym. Piegowata, pucołowata buzia Harsza
wykrzywiła się w uśmiechu, co w połączeniu z jego kręconymi, rudymi jak marchew
włosami upodobniło go do cyrkowego siłacza.
Jego nieodłączny towarzysz, Fell, o czarnych zaniedbanych włosach
i wiecznie rozbieganych oczkach, stał za nim niczym giermek u boku rycerza, podobnie
jak Harsz odziany w prostą, lnianą koszulę z trokami przeplatanymi na torsie.
Harsz tymczasem pokazywał swoim uśmiechem, jak wielką przyjemność
sprawiło mu zabicie chrząszcza.
- O, zabaweczka spsuła się Gamoniowi? – powiedział dumnie sepleniąc
i pokazując dwa ubytki w uzębieniu, jeden obok drugiego. Brak zęba był
świadectwem po licznych stoczonych w niedawnej przeszłości bijatykach.
Patrzył z góry na chłopca w przykucniętej pozie, pewien tego, że
lada chwila, jak to miał w zwyczaju, rozpłacze się, poleci na skargę do matki,
albo zaszyje się za jakimś drzewem. Tym większe zdziwienie ogarnęło go, gdy
Gessan nie poddał się rozpaczy, tylko szybko zrywając się na równe nogi uderzył
w jego pulchne ciało.
Harsz, nie spodziewając się ataku, zachwiał się i runął na ziemię
niczym ścięte drzewo. Gessan szybko usiadł na nim i swoimi chudymi rękami
zaczął obkładać chłopca, który tak brutalnie i bezmyślnie zabił złotego
żuczka.
Przez ten cały czas myślał o swojej złotej śrubce zabieranej
przez śmierdzącego myśliwego, poczucie straty znów powróciło, jeszcze
silniejsze niż wtedy. Niezdarnie obkładał rudego grubasa zaciśniętymi
pięściami. Miał łzy w oczach. Nie miał pojęcia ile razy zdążył uderzyć Harsza i w co trafił, nim Fell złapał go za ręce i wykręcając je, ściągnął
go z niego. Harsz powoli wstał, otrzepując się. Przez cały czas śmiał się i Gessan
wiedział, że jego pełne gniewu ciosy okazały się nieporadne i jedynie
rozjuszyły łobuza, który teraz zamierzał wszystkie te razy oddać mu ze sporą
nawiązką.
- Dlaczego ? – spytał drżącym głosem. – Dlaczego to zrobiłeś??
Dlaczego ?!
Harsz podszedł bliżej niego. Miał lekko różową twarz, kilka
uderzeń musiało go jednak dosięgnąć.
- Co za głupie pytanie – powiedział i jego zaciśnięta ręka, twarda
niczym kamień, uderzyła Gessana w brzuch. - …bo jesteś ofermą. A tacy zasługują
na wszystko, co najgorsze.
Zaciśnięta pieść ugodziła
go dwa razy w żebra.
Gessan był lekko zamroczony po tych ciosach. Jego głowa opadła
bezwładnie, ale słyszał dokładnie każde słowo.
-… każdy w tej wiosce będzie miał cię za frajera, cholerny
miłośniku robactwa. Zapuszczasz się tam, gdzie nie wolno chodzić i narażasz nasz
wszystkich. Nawet moim rodzice mówili o tym ostatnio przy kolacji, że z
dziwaka stałeś się prawdziwym utrapieniem dla wioski.
Nie patrzył na niego, ale ważył w swoim młodym umyśle każde z usłyszanych
słów. Cały czas miał przez oczami, pomimo lekkiego zamroczenia, uśmiechniętą
twarz swojego prześladowcy, a był to uśmiech dziecka, które bez powodu znęca
się nad mrówką wyrywając jej kończyny. Wszystkie te przykre rzeczy, okrutne
słowa, zniewagi i fizyczny ból, zlewały się w jego głowie niczym fale sztormu,
które zalewały go. Nagle to wszystko uspokoiło się, gdy coś sobie uświadomił.
Szmery. Głośne, wyraźne szmery, ocierających się o siebie liści i
gałęzi.
Słyszał wyraźny szelest listowia. Nie było wiatru, co zauważył już
podczas obserwacji żuczka, a mimo to słyszał wyraźnie, jakby jakieś małe
tornado poruszyło gałęziami i liśćmi za ogrodzeniem. Trzech łobuziaków, zaaferowanych
znęcaniem się nad Gessanem, wydawało się być kompletnie głuchymi na ten dziwny
dźwięk. Do momentu, gdy z gęstwiny za lichym, chałturniczym ogrodzeniem dobył
się upiorny długi pomruk, który wydawał się przenikać człowieka głęboko aż do
kości, by wzbudzić w nim najbardziej pierwotne lęki.
Po chwili ogromny czarny cień przesunął się nad całą czwórką, niczym
wielka gradowa chmura. Słychać było ciężkie dudnienia, gdy coś bardzo ciężkiego
spadło na ziemię. Dwaj chłopcy cały czas trzymali Gessana w klamrowym uścisku, gdy ich ciała zesztywniały ze strachu. Od
jednego z oprawców chłopiec słyszał nieskładne mamrotanie, dziwny dźwięk jakby
z zepsutego instrumentu, który powstał, gdy przez usta sztywne od paraliżu nie
mógł wydobyć się krzyk przerażenia.
Gessan uniósł lekko głowę i zobaczył rudego, pulchnego chłopca powoli
odwracającego się w stronę ogromnej czarnej sylwetki, która wyrosła za jego
plecami, niczym ponura góra. Zdążył jeszcze zobaczyć jak Murad spogląda w górę
na giganta stwora, prosto w lśniące ślepia, jarzące się z głębi jego potwornej,
zniekształconej czaszki.
Harsz nie zdążył wydać z siebie żadnego dźwięku. Potwór wykonał błyskawiczny
ruch łapą uzbrojoną w długie, hakowate szpony. Chłopiec eksplodował niczym
wielki balon wypełniony krwią i wnętrznościami.
Krew obficie chlusnęła Gessanowi prosto w twarz.
* * *
Verrana upadła w błoto, gdy powalił ją cios Ronida wymierzony w
jej skroń. Mężczyzna nie żałował sił na uderzenie. Tłum mieszkańców cały czas
stał za nim, a ich miny wyrażały jedynie obrzydzenie, pogardę oraz
zobojętnienie. Niczym ława przysięgłych, która postanowiła, co zrobić z
oskarżonym, którego wina nie ulega wszelkim wątpliwościom.
Verrana podniosła się z
błota, upaćkana w nim cała. Spojrzała na Elkrę,
oddalającą się od tego miejsca, które powoli zmieniało się w miejsce linczu.
Nie patrzyła w jej stronę. Stara kobieta odstawiała grę pozorów. Brudną robotę
w postaci bicia pozostawiała innym, podczas gdy ona - patrząc w pochmurne niebo
- mamrotała pod nosem jakieś modlitwy.
- Nie zgodzę się na to… - powiedział to sama do siebie , a w jej
dłoni pojawił się mały nóż, którego używała do ścinania ziół i patroszenia ryb.
Z tłumu słychać było głosy oburzenia i gniewne pomruki. Pośród
tych odgłosów słychać było ciągle powtarzające się zdania:
Rygor tego wymaga…
Rygor to wszystko, co mamy…
Rygor pozwoli nam przetrwać…
Rygor.., Rygor… Rygor..!!
- Chrzanić Rygor i Czterech Bogów – powiedział wściekle Verrana,
podnosząc się z błota i mocno ściskając ostrze – został mi tylko Gessan. Nie
zabierzecie mi go. Nie za moją zgodą!
Widząc ostrze w jej dłoni tłumek przestał się zbliżać. Ronid
pozostał jednak tam, gdzie stał.
- Nie bądź głupia, kobieto – mruknął Ronid, cały czas zerkając się
na nóż w jej ręku. – Nie umiałaś wychować syna, więc czas ponieść tego konsekwencje.
Znasz zasady. Nie może pozostać, będzie ciężarem. Albo zdechnie na bagnach w
paszczy smoka, albo znajdą go Wstęgi i zabiorą do Zakonu. Ty nie musisz przez
to cierpieć. Łono długo jeszcze będziesz
miała wilgotne, dużo jeszcze bardziej udanych dzieci możesz mieć.
W odpowiedzi Verrana rzuciła mu spojrzenie lwicy gotowej stanąć do
morderczej walki w obronie swoich młodych.
Ronid zrobił krok do przodu, unosząc lekko ręce w pojednawczym
geście. Kobieta czuła, że to miało tylko zmylić jej czujność. Chrapliwy śpiew Elkri, zawodzenie o czterech
bogach z bagien rozbrzmiewał coraz głośniej nad zebranymi.
- Pozwólcie nam odejść – wyszeptała matka, gdy ludzie zaczęli
podchodzić coraz bliżej. Jej oczy zaczęły się szklić, gdy uświadomiła sobie, że
nie obroni dziecka.
Nagle wszystko zatrzymało się. Nieudolny śpiew Elkri ustał, a ona
sam wskazała palcem na polankę. Wszyscy ludzie stali jak wryci, gdy od strony majestatycznego
dębu rozległy się krzyki przerażonych dzieci.
- Bestia!! Bestia w wiosce !! Łapcie dzieciaki i chowajcie się
ludzie!!
* * *
Dzieciaki bawiące się przy świętym drzewie zerwały się do panicznego
biegu, niczym stado baranów spłoszone przez wilka. Wrzeszczeli, krzyczeli,
tratowali się uciekając w kierunku drewnianych chałup.
Dorośli, zupełnie ignorując Verranę, rzucili się w kierunku
nadbiegającego stadka bachorów, chcąc jak najszybciej złapać swoje pociechy i
wyciągnąć je z tego zamętu.
Verrana, cały czas lekko oszołomiona nagłym obrotem sytuacji,
patrzyła się na polanę. Próbowała w tym nadbiegającym tłumie, pośród
wszechobecnego chaosu ujrzeć blond włosy Gessana. Jej wzrok skoncentrował się
na włochatym olbrzymie, który wyrastał za morzem dzieci niczym podnoszący się z
dna oceanu pradawny tytan.
Zobaczyła monstrum z legend, które opowiadano sobie przy ognisku. Potwora
z lasu, którejś nocy wypędzonego z wioski przez moc jesiennego drzewa zesłanego
przez Bogów. Potwór po latach powrócił. Samą swoją plugawą obecnością naigrawał
się z wierzeń Bagniarzy, wyglądem i posturą budząc w nich stare lęki. Teraz stał
nieopodal prowizorycznego płotu.
Wielka kreatura, o długim, szarym futrze, gęsto porastającym jej cielsko
i małpich, umięśnionych ramionach. Okropny pysk przypominający groteskowe połączenie
głowy nietoperza ze szczęką wilka, był wypełniony tak dużą ilością kłów, że gęba
stwora wyginała się w demonicznym uśmiechu.
Verrana biegła przez
tłum dzieci i rodziców wypatrując swojego synka. Nie spuszczając oka z bestii,
była świadkiem makabrycznego zdarzenia. Kudłata bestia trzymała za nogę
szamoczącego się chłopca o czarnych włosach. Przez chwilę wydawało się, że
potwór pożre nieszczęsne dziecko rozkoszując się zapachem jego strachu, ale po
chwili cisnął nim w stronę kolczastego drutu. Dziecko zawisło na kolczastym
ogrodzeniu, stalowy drut owinął się wokół jego ciała, a kolce zaczęły wnikać w
jego miękką skórę. Krzyki cierpiącego dziecka rozmywały się przez wszechobecny
jazgot, gdy szamotało się w drucie niczym mucha złapana w pajęczą sieć.
Kobieta stanęła jak wryta. Nie musiała już przeczesywać tłumu i
nawoływać w poszukiwaniu. Gdy potwór uniósł swoją drugą dłoń, widać było, że
trzyma w niej innego pochwyconego chłopca. Verrana poznała w nim swoje dziecko.
Gessan był uwięziony w ogromnych paluchach potwora, które mocno go
ściskały. Potwór kompletnie ignorował uderzenia wątłych rączek chłopca, który z
krwią na buzi i koszuli wyglądał na ciężko rannego.
Verrana, widząc aż nazbyt dokładnie, jak przed chwilą potwór
potraktował innego chłopca, ścisnęła mocniej swój nóż i była już gotowa popędzić
w tamtą stronę, by stanąć do rozpaczliwej walki z potworem, gdy nagle czyjeś
dłonie mocno zacisnęły się na jej ramieniu.
Obejrzała się i zobaczyła Ronida. Mężczyznę, który jeszcze parę
chwil temu uderzył ją.
- Nie bądź głupia. Zginiesz tam, durna babo. – Jego dłonie
zacisnęły się mocniej.
Verrana zaczęła się szarpać wściekle na wszystkie strony, ale
silne ramiona Ronida utrzymały ją w
pewnym chwycie. Spojrzała w kierunku stwora, który trzymał jej dziecko. Na
chwilę uspokoiła się, gdy Ronid wskazał jej trzy uzbrojone postacie, kierujące
się w stronę potwora. Najemnicy z Czerwonej Stali, którzy do tej pory byli tylko
biernymi obserwatorami, w końcu postanowili zrobić to, do czego burmistrz ich
wynajął. Ruszyli do walki.
Verrana zobaczyła, jak trzej uzbrojeni mężczyźni ruszyli z impetem
w stronę bestii. Obserwowała w napięciu jak dwaj mężczyźni wyciągnęli czarne miecze,
a trzeci zbliżał się celując w potwora ciężką kuszą nabitą bełtem.
- Ci idioci mogą zranić Gessana! – Verrana zaczęła się szarpać,
ale mężczyzna nie pozwolił jej się oswobodzić.
- Oni zdziałają tam więcej niż ty! – wrzasnął na nią.
Bełt pomknął z kuszy w stronę potwora i wbił mu się w grube ramię.
Żółte ślepia bestii spojrzały na wystający pocisk, który z pewnością przebiłby
solidną zbroję na wylot, a w muskularnym cielsku ledwo się zagłębił. W miejscu
przebicia skóry zaczęła płynąć gęsta, fioletowa posoka. Potwor nawet go nie
wyciągnął. Jedynie spojrzał się na strzelca ślepiami pełnymi nienawiści.
Ręce wojownika drżały, gdy pośpiesznie ładował ponownie kuszę.
Potwór rozwarł szeroko swoją paszczę i wydał z siebie dziki,
pierwotny ryk, jakby wszystkie maszkarony zamieszkujące puszczę wrzasnęły
jednocześnie w jednym, potwornym chórze. Verrana na parę chwil przestała się
szarpać, stojąc jak wryta. Zupełnie tak, jakby demoniczny ryk obudził w niej
jakiś pierwotny, zwierzęcy lęk. Gdy przerażający dźwięk rozniósł się echem po
wiosce, bestia ponownie zwarła szczęki w przerażającym uśmiechu.
Potwór nachylił się, a jego gęste włosy na grzbiecie i ramionach w
jednej chwili stwardniały i nastroszyły się na wszystkie strony. Wyglądało to tak,
jakby cielsko stwora pokryło się czarnymi kolcami splecionymi z włosów, nadając
potworowi jeszcze bardziej nieludzki wygląd. Z drgającej kępy kolców
wystrzeliły czarne smugi, które pomknęły nad głowami nadbiegających wojowników
z mieczami, by z błyskawiczną szybkością sięgnąć nieszczęsnego kusznika. Czarne
smugi, które okazały się oszczepami ze stwardniałych włosów, przebiły na wylot
zbroję wojownika, jeszcze przed chwilą strzelającego do kreatury. Pierwszy
czarny oszczep przebił jego hełm na wylot, dwa pozostałe wystawały z korpusu nieszczęśnika,
który upadł za ziemię obficie brocząc krwią...
Verrana zaczęła się coraz mocniej szarpać, widząc jak łatwo
monstrum pozbawiło życia jednego z najemników i niechybnie uczyni to z kolejnym,
gdyż ostrze drugiego z najemników pękało rozbite na kawałki przy konfrontacji z
wielkimi szponami bestii.
Ronid nie zamierzał odpuszczać. Ścisnął mocniej jej rękę i
zapierając się nogami zaczął ją odciągać, byle dalej od tego miejsca.
Mieszkańcy wioski stali w bezpiecznej odległości, z widłami, kosami i inną
prowizoryczną bronią, lub przez szpary w oknach patrzyli na rozgrywający się dramat
- zmaganie wojowników w czerwonych pancerzach z potworem z legend i szamotaninę
myśliwego z wdową. Nikt z nich w obawie o własną skórę nie ruszył, aby pomóc
najemnikom. W ostateczności cały czas byli intruzami, chociaż ginęli w obronie
Bermeld. Los kobiety i jej dziecka też był im obojętny.
- Nie bądź głupia – wysyczał Ronid.
Kobieta z gracją wytrawnej tancerki obróciła się wzdłuż jego dłoni
i przywarła całą sobą do jego ciała. Zrobiła to nagle, szybko, kompletnie
zaskakując myśliwego. Z bliska mężczyzna czuł na swojej ogorzałej twarzy jej
niespokojny, przyśpieszony oddech. W tej samej chwili poczuł także liżący go po
skórze chłód stali. Nóż dzierżony w wolnej dłoni Verrany przywarł do jego
gardła.
- Puść… – powiedział kobieta spokojnym głosem, który łowcy wydał
się wyjątkowo nienaturalny na tle ryków potwora, krzyków rozrywanego najemnika
i łkania przerażonego chłopca.
Widział już kiedyś ten wzrok, dawno temu podczas polowania. Takim
spojrzeniem obrzuciła go wilczyca gotowa walczyć do końca w obronie swoich
młodych. Wtedy zrezygnował z walki z wilczycą, teraz także ustąpił.
Zaciśnięte pięści mężczyzny rozwarły się. Nie znalazł żadnych odpowiednich
słów, po prostu rzucił się w kierunku ludzi zebranych na skraju.
Kobieta zignorowała to zupełnie i z nożem w dłoni popędziła na
potwora. Po drodze minęła rozciągnięte ciało w czerwonym pancerzu, z którego wciąż
sterczały czarne szpikulce. Drugi z najemników też był już martwy, jego
truchło, z rozoranym torsem i urwaną głową, leżało nieopodal.
Podczas walki z trójką uzbrojonych najemników kreatura ani na
chwilę nie puściła chłopca z dłoni.
- Puszczaj mojego syna bydlaku – wydarła z gardła krzyk, biegnąc
na potwora.
Zakrwawiona dłoń monstrum sięgała właśnie w kierunku ostatniego z
żyjących najemników, stojącego przy dziecku oplecionym drutem kolczastym. Nie
ruszało się, ale mężczyzna mimo to próbował je ratować. Za swój mały akt
szlachetności przyszło mu jednak zapłacić najwyższą cenę. Ostrze mężczyzny
leżało wyszczerbione na ziemi, a w jego klatkę piersiową wniknął głęboko
wysunięty szpon, niczym dobrze naostrzony nóż w delikatne mięso perliczki.
Bohaterski najemnik właśnie dogorywał, czując jak opuszcza go
życie i nie mogąc uwierzyć, jak żałosny koniec go spotkał. Potwór trzymał pysk
blisko jego ciała, jakby rozkoszując się zapachem śmierci. Zaprzestał tego, gdy
nóż Verrany zagłębił się w udzie bestii.
Ostrze nie weszło głęboko, twarda skóra stawiała opór, ale to wystarczyło,
by i zwrócić jego uwagę. Potwór odwrócił się z zadziwiającą prędkością
jak na takie gabaryty i machnął jakby odganiał namolnego insekta. Trafiona
Verrana poleciała na kilka metrów, wypuszczając z ręki nóż. Poczuła jak z
chlupnięciem wpada plecami w wielką kałużę błota wymieszanego z krwią
najemnika.
Była zamroczona i czuła ogromny ból przy każdym ruchu, nawet gdy
oddychała. Mimo to usiadła w błocie, podtrzymując się jedną ręką. Druga –
dziwnie bezwładna zwisała wykrzywiona pod nienaturalnym kątem.
Mieszkańcy Bermeld, nie ruszyli jej z pomocą. Przez cały
czas w milczeniu przypatrywali się spektaklowi mieszającej się makabry,
dramatyzmu i ludzkiej bezsilności. Dopiero podnoszeniu się z błota poturbowanej
Verrany towarzyszyły ciche westchnienia, szepty, szmery, które z każdą chwilą
zmieniały się w coraz głośniejsze komentarze.
Rozszarpie ją.
Potwór pożre nieczystą.
Zabierze ją w las i zgwałci.
Kolos, stał bez ruchu ciężko dysząc i wpatrując się w nią, tak
jakby zastanawiał się nad tym, co zrobił. Jego nastroszone, przypominające
kolce włosy opadły. Przestał uznawać
powaloną kobietę za zagrożenie.
Oczy Gessana były otwarte i spoglądały na nią.
- Mamo! – jęknął, wyciągając do niej ręce i wiercąc się niczym mała
myszka pochwycona przez kota. – Mamo! Mamo!
- Proszę. Oddaj mi go, tylko on mi pozostał… - spojrzała w oczy bestii załzawionymi oczami,
brudna od błota, krwi, chwiejąc się jakby za chwilę miała upaść.
Potwór w jakiś dziwny, niezrozumiały sposób zdawał się rozumieć
każde słowo, ale jego ślepia, ani na chwilę nie straciły nic ze swej
drapieżności. Mruknął coś przeciągle i odwrócił się do kobiety plecami, nie
puszczając chłopca. Stał przodem do ogrodzenia i rozciągającej się za nim połaci
ogromnych, nieprzebytych bagnisk, pośród których łatwo mógł zniknąć.
- Nie, nie, nie! – krzyczała Verrana kuśtykając w jego kierunku,
ale nie mogła już nic zrobić. W jednej chwili stwór wykonał długi sus ponad
kolczastym ogrodzeniem i zniknął w gąszczu lasu razem z jej synem.
Verrana opadła bezwładnie
na kolana płacząc i nasłuchując cichnących w oddali wrzasków jej ukochanego
synka.
Stara Elkra stała na małym wzniesieniu, udawszy się tam po tym,
jak oznajmiła ludziom, że musi samotnie pomedytować. Oddała się jednak innej
czynności, która nie miała nic wspólnego z oczyszczaniem umysłu czy kierowaniem
próśb o mądrość od wyższych bytów. Patrzyła na wszystko z góry, podpierając się
laską i taksując wszystko wzrokiem. Miejsce zabaw dzieci i spotkań ludzi z
wioski, gdzie zbierali się przy ognisku, by ucztować, śpiewać i słuchać strach
legend, zostało zbrukane. Stało się miejscem straszliwej tragedii i właśnie
teraz tak będzie się to kojarzyć mieszkańcom.
Ludzie na pewno przypomną sobie legendę o Świętym Drzewie. Zaczną
wątpić w jego moc, po tym jak nie udało mu się odegnać potwora, którego lata
temu przepędziło w środku nocy. Ludzie już nie uwierzą w jego magiczną moc, mogą
też zacząć podważać opiekuńczą siłę Bogów z bagien.
Drugą sprawą była nieudolna szarża najemników. Nie byli w stanie
uratować dzieci - jedno jak świniak rozpłatane nożem rzeźnickim, drugie zginęło
na kolczastym metalowym drucie, rozwieszone na nim jak pranie. No i to trzecie,
wiecznie problematyczny Gessan, nawet
porwany sprawiał liczne kłopoty. Wszystko przez to, że dokonało się to na
oczach wszystkich. Słynni zabijacy, o paskudnej reputacji i umiejętnościach
walki, wyglądali przy kreaturze z bagien jak banda dzikusów szturmująca zamek z
pochodniami i dzidami. Nie będą już samą swoją obecnością paraliżować
mieszkańców.
Jak donieśli staruszce jej wierni akolici, ludzie już szeptają, po
co tak naprawdę przybyli żołdacy – teraz te samotne głosy przybiorą na sile i
liczbie, z czasem zmienią się w chór oburzenia i niezadowolenia.
Nie dobrze, nie dobrze – mówiła do siebie w myślach przywódczyni
Rygoru, gdy z każdą chwilą rozważała
konsekwencje tego, co zdarzyło się na polance na oczach prawie całej wioski i
kilkunastu przyjezdnych.
Na polanie znajdowało się teraz więcej najemników z Brygady Czerwonej
Stali. Było ich ponad tuzin, a wraz z nimi wójt Bermeld, którego z daleka można
było rozpoznać po złotym diademie zdobiącym jego pucołowatą twarz i drogim
płaszczu podszytym gronostajami. Przemawiał do ludzi, schowany bezpiecznie za
swoimi najemnymi psami przed niezadowolonymi mieszkańcami osady.
Sama Verrana po
brutalnym porwaniu jej synka straciła siłę i determinację, którą gotowa była
przeciwstawić tłumowi. Dusza wydawała się opuszczać jej ciało, zabrana razem z
jej jedynym dzieckiem. Dwóch najemników już dawno odciągnęło jej bezwładne
ciało z dala od zebranego tłumu. Verrana
szybko i dyskretnie znikła z widoku razem z dwójką najemników gdzieś między
niskimi domami.
Teraz, gdy wydawało się, że stwór nie wróci, mieszkańcy wioski
zebrali się licznie na placu. Z początku, zaalarmowani ruszyli, by pomóc
ewentualnym rannym i przygotować się w większej liczbie do odparcia ataku
potwora, gdy ten przybędzie po kolejne dzieci. Jednak, gdy dowiedzieli się, że
chłopiec rzucony przez kreaturę na drut kolczasty nie przeżył, a winna masakrze
bestia nie wróciła, ich gniew zwrócił się przeciw Verranie. Oskarżali ją o
zwabienie do ich osady potwora przez domniemane złe uczynki i nieodpowiednie
wychowanie syna, który pozwalał sobie na samowolne wyprawy do zakazanej części
bagniska. Przed linczem powstrzymywała ich tylko ściana złożona z czarnych
mieczy, włóczni i okrągłych tarcz dzierżonych przez wojowników z Czerwonej Stali.
Wójt, który mimo swojej paskudnej aparycji potrafił rzucać piękne
słowa, już omotywał dziki tłum. Starucha mimo pewnej niechęci do tego
człowieka, który uważał się za króla miasteczka, podziwiała jego talent
dyplomatyczny - miał podwójny język jak żmija. Sprowadził tu najemników, którzy
nie zawahaliby się dla niego zabić mieszkańców wioski, gdyby ten pomachał im
sakiewką przed nosem i przekonać jeszcze wielu mieszkańców, że to dla ich dobra
i bezpieczeństwa.
Teraz działo się coś podobnego, gdy zrozpaczona matka zeszła z oczu
rozwścieczonemu tłumowi, ludzie uważnie słuchali słodkich słów tłustego i
elokwentnego burmistrza. Mówił im o sprawiedliwości, polowaniu na bestie i również
o tym, że tą sprawą należy zająć się należycie.
Starucha nie słyszała jego słów z racji odległości i tego, że była
lekko przygłucha. Sposób, w jaki mówił ten człowiek, nerwowe gestykulacje rąk,
spięta postawa ciała, maska sztucznej pewności siebie, którą zakładał przed
tłumem, wszystko to ukazywało go jako człowieka bezradnego, na którego plecy niczym
lawina spadał zbyt duży ciężarów wywołanych
tą sytuację. Czuła, że nie tylko ona potrafi to dostrzec.
Staruszka czuła jak wszystko powoli zaczynało się rozpruwać jak
nitki w starym prześcieradle szarpanym z każdej strony. Atak legendarnej bestii
z mokradeł. Czerwona Stal sprowadzona do miasteczka. Ludzie zaczną też głośniej
gadać o wypadku na budowie.
Wiedziała, że wraz z tym wszystkim szybko padną pytania o
praktykowany Rygor i obyczaje mu towarzyszące.
Plotki, niczym pierze uwolnione z poduszki i porwane przez wiatr,
szybko się rozlecą po świecie. Nie uda się tego już powstrzymać, ani jej, ani
Wójtowi.
- Ciekawe tylko, jakie bestie teraz przybędą do miasteczka.… –
stara kobieta mruknęła do siebie pod nosem.
* * *
Elkrze, tak jak wszystkim innym zebranym na polance, umknęła jedna
rzecz. Byli zbyt skonsternowani zaistniałym zamieszaniem i nowymi problemami,
by to dostrzec. Wiecznie czerwone liście Białego Dębu poruszały się lekko, cichutko
przy tym szeleszcząc. Nie było żadnego wiatru, który mógł je poruszać.
Wyglądało to tak, jakby drzewo próbowało wydać z siebie delikatny, melodyjny szept
o niezrozumiałej treści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz