Kudłacz - rozdział III

Kudłacz - rozdział III ( tytuł ?)

III

 Najemne psy trzymały się blisko, trochę dalej niż na wyciągnięcie miecza, otaczając go szczelnym kordonem – prowadzili go tak, jakby był niebezpiecznym skazańcem. Nie odzywał się do najemników, ani nawet nie spoglądał na nich. Po prostu dał im się prowadzić.
Cała ta sytuacja frustrowała go. Mógł tylko gdybać, jak duże wpływy musiała mieć osoba dowodząca najemnikami, skoro informacja o tajnej misji Strażnika dotarła dużo wcześniej przed nim do Bermeld i Athrit. Czuł, że dużo odpowiedzi na te pytania pozna dzięki spotkaniu z osobą, do której go teraz prowadzili.
Tymczasem przyglądał się miasteczku - było podobne do tego, jak je zapamiętał lata temu.
 Niskie, drewniane domki o prostej budowie były tu ustawione jeden obok drugiego. Chociaż wszystkie były wykonane z miejscowego, lichego drewna, ze słomianym  lub drewnianym dachem, to wszystkie różniły się od siebie. Każda chałupa wyglądała trochę inaczej, z uwagi na to, że zapadając się w mule, każdy domek osiadał w trochę inną stronę albo też wyginające się od wilgoci belki sprawiały, że ściany zapadały się do wewnątrz, albo na zewnątrz, a dachy zapadały się w różnych miejscach - czyniąc z każdej budowli unikatową bryłę z drewna, lin i prowizorycznej zaprawy z mułu.
Pomiędzy chałupami wyłożono drewniane deski, tworzące prowizoryczne chodniki, które miały ułatwić mieszkańcom przechadzkę przez wszechobecne błoto.
Ta część Bermeld wydawała się opuszczona i zaniedbana. Mało było tutaj mieszkańców, a większość domostw wyglądała na porzucone. Jedyni ludzie, jakich widział w tej części miasteczka to rybacy, plotący swoje sieci, oraz mała grupka dzieci, siedząca w zbitej gromadce przy ognisku i ogrzewająca się przy nim. Wśród nich był jakiś staruszek o sędziwej  twarzy. Opowiadał jakieś historie siedzącym tam dzieciom, przynajmniej tak dało się wnioskować po skupieniu wymalowanym na twarzy starca i tym, jak wszyscy zebrani wpatrywali się z zaciekawieniem w niego. Strażnik nie miał czasu przyjrzeć się żadnemu z siedzących tam podrostków, byli daleko i w większości odwróceni do niego plecami, ale był prawie pewien, że w niektórych mógłby rozpoznać twarze, które widział parę chwil temu na molo.
Jeden z najemników popędził go szturchnięciem, uznając, że wystarczy już tego przyglądania się.
Gdy dotarli do centralnej części miasteczka, Strażnik mógł dostrzec, że Bermeld faktycznie rozrosło się przez te lata, gdy był poza bagnem. Miejscami  główne uliczki wyłożono oszlifowanymi kamieniami, udającymi bruk. Domostwa były tutaj wyższe, wzniesione z grubych, solidnych bali z niewątpliwie większym pietyzmem. Ta część miasteczka istotnie robiła wrażenie. Widać było, że Bagniarze przez lata nie tylko bronili swojego osiedla przed Łuskoskórymi, ale także nieustannie, z właściwą sobie nieugiętością pracowali nad jego rozbudową. Jednak to nie rozrost ludzkiego osiedla pośród bagniska robił najbardziej niesamowite wrażenie, ale to, co prezentowała sobą natura.
Strażnik nigdy nie przypuszczał, że to miejsce zmieni się tak bardzo. Mimo to trudno było nie zauważyć, że to miejsce było po prostu więzieniem.
Mieszkańcy Bermeld kręcili się tu i tam, ale wydawali się zupełnie nieobecni myślami, zajęci swoimi sprawami: handlem, ostrzeniem harpunów do polowań, suszeniem świeżych ziół, podążaniem w niewiadomym celu. Widział tutaj wielu mieszkańców, w różnym wieku i różnego fachu. Strażnik, tajemniczy przybysz w płaszczu z kapturem, i najemnicy weszli główną bramą. Nikt tego nawet nie zauważył, nie spojrzał w ich stronę. Wszyscy oni byli jak marni aktorzy, zmuszeni do odrywania roli, której nie chcieli i nie potrafili zagrać.
Jeden z najemników popędził go lekko szturchając łokciem.
Ruszyli dalej.
Dopiero gdy oddalili się, miejscowi zaczęli szeptać między sobą.



* * *


Był teraz w industrialnej części miasteczka, tu gdzie znajdował się nowy port, który z rozkazu Wójta jeszcze nie został otwarty. Właśnie tutaj znajdowały się wszelkie faktorie i magazyny, zbudowane z myślą o czasach, gdy szlaki przez bagniska będą już otwarte i handel w miasteczku zacznie kwitnąć. Na razie jednak wszystkie budynki stały puste. Wielkie piece nie pracowały, z kominów nie dobywał się żaden gęsty dym,  tartaki spowijała cisza, a magazyny były zamknięte na cztery spusty. Wszystko tutaj zdawało się czekać na lepsze czasy. Strażnik mógł tylko zgadywać, od jak dawna trwa ten stan.
Znajdował się w wysokim dwupiętrowym budynku, o ceglanym parterze i wykonanym w całości z drewna drugim piętrze. Prawdopodobnie był to niegdyś budynek gospodarczy albo tartak, o czym świadczyły przestronne pomieszczenia i wysokie sufity. Teraz budynek był przystosowany do potrzeb nowego, lubującego się w wygodach i rozmachu właściciela.
Drogie mahoniowe meble, sprowadzane z dalekich krain jedwabne dywany, obrazy w złotych ramach – cały ten przepych poupychany był w małym pokoju i długich, brudnych korytarzach, które mijał idąc tu. Wszystko to wyglądało zupełnie tak, jakby ktoś próbował zakryć tym wszystkim budynek, który w istocie okazywał się większą wersją stodoły.
Wybrał sobie największy chlew i obwołał się tutejszym królem – Strażnik powiedział sam do siebie i dalej wpatrywał się w ogromne okno, przez które miał widok na dużą część miasteczka oraz na dzicz ciągnącą się za palisadą, aż po horyzont.
Wiedział, że gdzieś tam, w tym morzu błota i zieleni znajduje się cel jego wyprawy.
W pokoju był wójt tego miasteczka, obleśnie tłusty mężczyzna w wieku, trudnym do określenia przez fałdy tłuszczu.  Mężczyzna ten, który przedstawiał się jako Deroth, ubrany był w czarne, bogato zdobione szaty, typowe dla arystokracji – na pewno sprowadzane z daleka; nieodzownym elementem jego stroju był też zdobiony diadem, który nosił niczym koronę. Strażnik i wójt od samego początku rozmowy nie przypadli sobie do gustu. Od chłodnej i szorstkiej wstępnej wymiany uprzejmości, w której nie szczędzili sobie docinków związanych z doprowadzaniem Strażnika,trwali w milczeniu. Wójt był tutaj szeryfem, uznawał władzę Arcy-kapłaństwa, ale przez długie lata Derothem  nikt się nie interesował. Miasteczko nie miało strategicznego położenia, było biedne i żaden z urzędników państwowych chyba nawet nie interesował się, czy płaciło podatki do skarbca, wychodząc z założenia, że ludzie z bagien nie mają nic oprócz wszy i chorób.
Ten człowiek mógł rządzić tu niepodzielnie jak chciał. Zwłaszcza teraz, gdy sprowadził tu grupę najemników, która z pewnością była w stanie ugruntować jego rządy wśród mieszkańców. A teraz ten człowiek miał w swoim pałacyku Strażnika, który jak każdy Wstęga stanowił manifestację woli Imperatora. Wójt jednak nie wydawał się zdenerwowany obecnością Strażnika, a jego pewność siebie była niezachwiana.
Deroth siedział za solidnym dębowym biurkiem, notując coś. Strażnik przestał wyglądać przez okno i spoglądał na jeden z obrazów wiszących na ścianie. Ten, który od samego początku przykuł jego uwagę. Przedstawiał śnieżny krajobraz, w którym grupa ludzi, ubrana w przeróżne zbroje, sugerujące, że byli wojownikami z różnych stron świata, toczyła zacięty bój z mrocznymi, wysokimi istotami o czarnej niczym smoła skórze i purpurowych płomieniach świecących w miejscu, w którym powinny być oczy i usta. Czarne potwory wydawały się niezliczone, a każdy różnił się od drugiego jakimiś istotnymi szczegółami: szponami, długością kończyn, rozłożystymi skrzydłami czy też samym kształtem demonicznego łba. Wojownicy, bez trwogi na twarzach, walczyli dzielnie z kreaturami. Na zbrojach niektórych wojowników dało się dostrzec symbole ich wiary. Symbol Płonącej Wstęgi również był widoczny.
Nad polem bitwy pośród chmur namalowana była zupełnie inna bitwa, rozgrywająca się nad głowami śmiertelników. Złote postacie, które wyglądały jakby były wykonane z płynnego złota, dzierżyły w rękach włócznie jakby utkane z promieni słonecznych. Świetlisty oręż wbity był w cielsko ogromnej bestii, która swoim gigantycznym cielskiem zakrywała duży kawałek nieba. Wyglądem monstrum przypominało kłębowisko czarnej, burzowej chmury, z której na wszystkie strony wyrastały straszliwe, pijawko-podobne paszcze o ostrych kłach i czerwonych ślepiach.
Dawne lata mrocznych dni, gdy wszyscy mieszkańcy Cesarstwa rządzonego przez Opiekuna razem ruszyli do walki z legionami demonicznych istot, które wyrwawszy się z swego więzienia w otchłani, przybyły do tego świata, by go podbić i pożreć. Chwalebne i piękne chwile, gdy ludzkość była zjednoczona i zatriumfowała nad ciemnością.
Ten obraz wywołał w nim jednak niesmak i ogromny gniew. Znał historię tego, co stało się potem, gdy kurz nad polem bitwy opadł. Wtedy właśnie czarodzieje dopuścili się straszliwej i podłej zdrady,  o której pamiętał każdy Strażnik Wiary, bez względu na to, do jakiego Boga kierował swe modły.
Pamiętał o wysłaniu Świętej Krucjaty, największych herosów wojny, w samo serce Otchłani, z której nigdy nie powrócili. Pamiętał o podniesieniu Latających Miast stworzonych przez smoki i wzniesieniu barier, podzieleniu Cesarstwa i rządów magokracji przez wiele lat.
A najgorszym z grzechów magów była zdrada na Opiekunie, tym, który był symbolem chwały ludzkości, jej jedności, a w wyniku machinacji magów i ich kłamstw stał się więźniem czarodziejów. Strażnik cieszył się, że to jego Zakon był między innymi sprawcą tego, że Państwo magów z Latających Miast, które wyrosło na podłej zdradzie, przestało istnieć.
Wójt, pochwyciwszy zamyślone spojrzenie młodzieńca, odłożył pióro, którym coś notował na kartce papieru. Rozsiadł się wygodniej na swoim fotelu. Uśmiechnął się, a jego tłusta twarz podzieliła się na pół, gdy wygięte usta wydęły się, a paciorkowate oczka zalśniły - wydał się jeszcze bardziej odpychający, co Strażnikowi jeszcze przed chwilą wydawało się niewykonalne.
- Nie lubię tego obrazu… - odezwał się i wskazał na obraz przedstawiający bitwę. – Pewnie wiesz, co przedstawia...
- Oczywiście, każdy mieszkaniec tego świata by wiedział. Zaćmienie. Czas, gdy demoniczna horda sięgnęła po ten świat - powiedział Strażnik.
- Oczywiście, oczywiście… – odpowiedział Deroth rozsiadając się wygodniej w fotelu. -  Szkoda, że tak mało osób chce pamiętać o tym, że Strażnicy razem ze znienawidzonymi przez siebie magami stanęli tamtego dnia razem na jednym polu bitwy i Zamknęli Wrota Świata używając tej samej magii.
- Przymierze wywołane przez okoliczności i na prośbę Świętego Opiekuna – zauważył Strażnik.
- ...ale też jednocześnie pokazujące, że magia jest niczym rzeka. Czy używana przez bogobojnych kapłanów, czy przez kontemplujących wiedzę tajemną magów -- jest tym samym żywiołem. Strumieniem dwóch rzek, który można  było zleć w jeden silny nurt, by zgasić pożar, nawet dobywający się z samej Otchłani.
Na ten argument Strażnik nie był w stanie znaleźć tak szybko dobrej odpowiedzi.
- Po co zadałeś sobie tyle trudu, aby mnie tu sprowadzić? – spytał po dłuższej chwili.
Strażnik palił się w środku ze złości, ale zapanował nad ogniem. Wiedział, że ten obraz wisiał tu nieprzypadkowo. Deroth chciał wywołać u niego niepokój i wytrącić z równowagi, doskonale wiedział, na jakiej strunie zagrać. Trochę mu się to udało, ale teraz Strażnik wiedział, że Wójt, mimo swojej odpychającej aparycji był człowiekiem, który nie przez przypadek został ziemiowładcą tego miejsca i sprawował w nim silne rządy z pomocą najemników. Można się było po nim spodziewać zagrywek znanych z salonów największych rodów Imperialnych. Oznaczało to, że Strażnik rozmawia z właściwą osobą.
- Nie było to łatwe – powiedział uśmiechając się, wyraźnie zadowolony z faktu, że rycerz nie kontynuował słownej przepychanki. – Zamierzam ułatwić ci twój pobyt w naszym małym, cichym miasteczku…
Strażnik słuchał go z wyraźnym zaciekawieniem. Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Wójt nakazał wejść.
Do pomieszczenia weszli dwaj mężczyźni w czerwonych, kolczastych kolczugach, wlokąc jakąś kobietę, chociaż ta osoba bardziej przypominała szmacianą lalkę o ludzkich rozmiarach niż człowieka. Skołtunione, wymieszane z pajęczyną i brudem włosy zwisały w dół zasłaniając jej twarz, a zniszczone, podarte ubranie wisiało na niej jak na strachu na wróble. Nie stawiała oporu, dwaj żołdacy trzymali ją mocno, w pewnym uścisku za ręce, żeby nie opadła na posadzkę.
Strażnikowi nie spodobało się to, jak się z nią obeszli. Czuł się jakby był to targ niewolników, a ona jednym z wielu towarów Na tym targu. Wyglądała tak, jakby trzymano ją od dawna w lochu i głodzono.
Mężczyźni posadzili kobietę na solidnym krześle, a sami zrobili dwa kroki do tyłu. Zostali w jej zasięgu, jakby podejrzewali, że może w każdej chwili rzucić  się niczym dzikie zwierzę na ich pracodawcę i rozszarpać mu gardziel, albo wydrapać oczy.
Ona jednak siedziała na krześle, nic nie robiąc poza podkuleniem nóg i mamrotaniem czegoś w taki sposób, że nie było to zrozumiałe dla nikogo.
Wójt spojrzał na nią tak, jak pozbawiony wszelkiej empatii gospodarz patrzy na starego, kulawego psa, gotowy w każdej chwili zakończyć jego nędzny żywot.
- Paskudny widok. – Jego głos zdradzał obrzydzenie. – Ofiara bestii. Kreatura capnęła jej dzieciaka, a po tym jak spojrzała w ślepia potwora, we łbie się jej pomieszało. Nie możemy dla biedaczki wiele zrobić.
Strażnik kompletnie zignorował pyszałka zza biurkiem i podszedł do kobiety na krześle. Wójt ciągnął swój wywód:
starzy ludzie w wiosce powiadają, że jej mąż, co nie wrócił z mokradeł, to też sprawa potwora była. Podobna bestia przybyła z mokradeł zwabiona grzechami jej synka. Zuchwały szczyl wybrał się na Cmentarzysko Golemów i przyniósł stamtąd coś, co powinno tam pozostać po kres czasu.
- Drobne duperele wyciągnięte z mułu nie rozgniewają nikogo. Jeśli nie są to skrzynie ze skarbami albo szkaplerzne jakiegoś boga – odparł Strażnik zdejmując  zbrojną rękawicę.
Wójt zdawał się nie słyszeć tego i konturował swój wywód.
- Z daleka wyczuła odór jej plugawej duszy i ośmieliła się przybyć aż pod ludzkie domostwa. Byłem tam tego dnia, aby uspokoić ludzi, widziałem przerażone twarze tych, którzy widzieli potwora.
- To nie bestia sprawiła, że jest śmierdząca i wynędzniała. Traktujecie ją tu gorzej niż kulawego psa. – powiedział ostro Strażnik przypatrując się jej.
Dłoń młodzieńca wysunęła się do wynędzniałej kobiety, aby odsłonić włosy z jej twarzy. Nie pozwoliła mu na to, raptownie cofając głowę i machając gwałtownie chudymi jak patyki rękami.
- Oczekujesz, że będziemy wciskać w nią jedzenie na siłę i myć, jak z nią same problemy? Sama na siebie sprowadziła ten los. - Wójt kontynuował swój monolog. – Nie zgodziła się z wyrokiem Bogów, nie chciała oddać syna na podróż przez bagniska. Zbuntowała się przeciw Rygorowi, wiec Bogowie wysłali potwora.
- Żaden z waszych czterech Bogów nie jest tak okrutny, aby karać matkę widokiem zabieranego dziecka. Ani żadne stare prawa nie usprawiedliwiają takiego łajdactwa.
Uniosła nieco głowę, jakby próbowała przez plątaninę skołtunionych włosów lepiej dostrzec jego posągową twarz i spojrzeć mu głębiej w  oczy. Nie protestowała już, gdy młodzieniec odgarnął jej włosy z twarzy.
Ich spojrzenia spotkały się. Właśnie wtedy wynędzniała kobieta dostrzegła coś.
Tylko oczy go zdradzały, kim jest.
Były niebieskie niczym górski, krystaliczny potok, ale w jego wzroku było coś nieokreślonego.
Siła wiary. Ufność w to, że podoła każdemu zadaniu. Stanowczość. Zawziętość. Nieustępliwość. Gotowość do poświęceń. Wszystko to emanowało od niego.
On w jej oczach dostrzegł… pustkę, pozbawioną wszelkiego blasku. Jakby ktoś wyrwał jej kawałek duszy.
Kobieta otworzyła wysuszone i spękane usta i popłynęły słowa:
- Zabrał mi go… Zabrał go… - rozbrzmiały ciche jak powiew wiatru słowa - ..zabrał moje maleństwo.. mojego małego Gessana… a on był takim kochanym chłopcem… – jej głos dało się słyszeć w całym pomieszczeniu - …teraz widzę mojego Gessana, tylko w snach… ale i wtedy on przychodzi i zabiera mi go…
Łzy cienką stróżką spłynęły po jej policzkach, gdy to mówiła, jakby na nowo przeżywała to, co zdarzyło się wtedy pod świętym drzewem.
Misja jego zakonu i nakazy patrona wyraźnie nakazywały Strażnikowi skupić się na jego misji. Słowa wysokiego kapłana rozbrzmiewały w jego głowie. Wszystkie inne priorytety miały być dla niego nieistotne. Działał w imię wyższego dobra, jakim był Zakon i jego dobre imię. Wiedział to wszystko, tak właśnie go wyszkolono i według takich prawd nauczono go wypełniać ideę jego Boga głoszoną przez duchowieństwo. Mimo to jakaś cząstka jego duszy nie pozwoliła mu przejść obojętnie wobec cierpiącej, poniżonej kobiety, której brutalnie odebrano dziecko – jej cały świat. Wiedział, co powinien zrobić.
Strażnik odparł miękkim, ciepłym głosem:
- Musisz być dzielna jeszcze przez jakiś czas. Obiecuję, że sprowadzę go z powrotem do ciebie. – Położył rękę na jej ramieniu. – Chyba mały Gessan nie chciałby widzieć swojej mamy w takim stanie, brudnej i zapłakanej.
Kobieta jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego, ale wzrok miała już inny. Jakby Strażnik swoimi słowami tchnął w nią nowe życie. Uśmiechnęła się do niego i pokiwała głową.
- Zdjąłeś z niej piętno demona? To była ta wasza tajemnicza „magia wiary”? – Spytał w końcu mężczyzna w diademie, lubiący tak bardzo nazywać się Wójtem. –Dużo się o tym słyszy od czasu, gdy miasta magów pospadały z nieba i wszystko szlag trafił.
Wójt nie wiedział nic o zasadach działania świętych pieczęci, których używali Obrońcy Wiary, systemie tajemnych runów i inkantacji danych kapłanom przez Bogów, gdy objawili się śmiertelnikom, zwiastując tym samym nadejście demonicznej hordy do ich świata. Pieczęcie umożliwiały Strażnikom i Kapłanom stworzenie kanału między śmiertelnikami, a Boskimi Istotami, otwierały dusze na moc Bogów, tak, by moc płynąca od nich wypełniła zniszczalne ciała, i by mogli wykorzystać ją w walce i czynić cuda na świecie. Pieczęcie były trudne do pojęcia dla człowieka bez wiary i znajomości świętych zwojów.
A dla osób takich jak Strażnik i jemu podobni samo porównanie do magów, w zupełnie inny sposób władających mocą, której nie powinni mieć, było obraźliwe. Młodzieniec skierował swój wzrok na mężczyznę za biurkiem. Błękitne oczy nie przestawały się w niego wpatrywać, był to wzrok, jakim dobrze wytresowany ogar bojowy patrzy na królika uwięzionego w sidłach. Chce się rzucić, ale powstrzymuje się przed atakiem, bo tak go wyszkolono.
- Nie było żadnej magii, ani piętna demona – odparł Strażnik, poprawiając sobie zapięcie płaszcza. –  Zwykłe  współczucie dla potrzebującego. Ale rozumiem, że takie uczucia są dla szanownego Wójta równie obce i niezrozumiałe, co czary zsyłane przez bogów.
- Słuchaj młodzieńcze… – Deroth wyraźnie był już znudzony podchodami. – Zarządzam tą mieściną i nie mam czasu na tanie gadki o współczuciu, krzywdzącym świecie i bredniach o opatrzności. Każdy w tym mieście cierpi, a ja zamierzam pomóc rozwiązać tutejszym mieszkańcom ich najważniejsze troski. Głód i niedostatek.
- Rozwiązać ich troski czy najpierw napełnić swoje kieszenie złotem od kupców, którzy zaczną przybywać do miasteczka? – Strażnik zadał bardzo bezpośrednie pytanie.
- Jedno nie wyklucza drugiego. Ci mieszkańcy poprawę swego losu będą zawdzięczać przede wszystkim mnie. To z mojej inicjatywy powstaną kanały handlowe i otwarcie miasta na świat. Ja zaprzątnąłem to leniwe, zacofane bydło do roboty. Teraz harują i narzekają, ale za dwa, trzy lata wszyscy będą mieli lepiej.
- A co do tego czasu powiesz tym przestraszonym ludziom w miasteczku, tym którzy mają wymalowany strach na twarzy? Tym, którzy stracili bliskich na moczarach?
Wójt rozsiadł się na krześle. Splótł dłonie na swoim przepastnym brzuchu.
- Szanuję cię, Strażniku… Nie jako krzewiciela wiary, bo uważam, że Bogowie zostawili nas podczas Zaćmienia. Darzę cię szacunkiem jako emisariusza i wykonawcę woli ukochanego Imperatora.
Strażnik słuchał, nie wiedząc, co powiedzieć i czego się spodziewać.
- …miłościwie nam panujący wiedział, co robi, stawiając na was, nawet po tym, co się stało w Latających Miastach – Wójt kontynuował swój wywód. – Nowy Cesarz wiedział, co czyni, obierając za patrona waszego Boga, bo przy całej waszej zajadłości i fanatyzmie jedno trzeba wam oddać. – Skierował palce  w jego stronę. – Wstęgi potrafią utrzymać porządek.
Strażnik wiedział, co ma na myśli Deroth mówiąc mu o „porządku” zaprowadzanym przez Zakon Świętego Płomienia. Mroczne lata Zaćmienia, gdy  palenie żywcem ludzi posądzanych o konszachty z demonami lub opętanie było częstą praktyką. Podobnie jak inkwizycje na magach po Wielkim Upadku. Również samo powstanie Imperium i posadzenie na jego tron nowego Imperatora było okupione ogniem i krwią.
- Wiem, o co ci chodzi, ale nie dam się w to wciągnąć. – Strażnik zaciskał piąstki pięści tak, by nie słychać było chrzęstu zbroi. – Obaj dobrze wiemy, że Wstęgi robiły to, co słuszne, co trzeba było zrobić, aby ludzkość przetrwała.
Wójt machnął nonszalancko dłonią.
- Oj… ależ ja to doskonale rozumiem. Wybraliście to, co uznaliście za słuszne i zrobiliście bez chwili zawahania, uznając, że tak będzie lepiej dla wszystkich – zawiesił na chwilę głos, by dodać po chwili – i że poświęcenie mniejszości w imię wyższych celów będzie lepsze dla ogółu.
Strażnik uważnie chłonął każde jego słowo i mimo, że Wójt mówił logicznie, coś mu w tym nie pasowało. Jedna rzecz ciągle go zastanawiała, ten brakujący element. Same szlaki i porty nie wystarczą. Upadłe mokradła nie są strategicznie ważne, a same bagniska też nie mają zbyt wiele do zaoferowania przedsiębiorczym kupcom.
Rozwiązanie sprawy z bestią też zbyt wiele nie da, różne tałatajstwa i maszkarony prześladują Imperium, co raz wypełzając z podziemi, jaskiń i starych ruin. Strażnik cały czas nie wiedział, co takiego zamierza zrobić ten równie podły, co przedsiębiorczy człowiek, aby przyciągnąć tutaj kupców i ich złoto.
- …mam coś, czego potrzebujesz, Strażniku – wójt ciągnął dalej.
Popatrzył na kobietę na krześle, która cały czas była w szoku.
- Czas po Wielkim Upadku może okazać się owocny dla tutejszych ludzi. W końcu ludzie z optymizmem patrzą w przyszłość. Potwór sam w sobie jest tylko chwilową niedogodnością, z którą poradzą sobie odpowiednie osoby, do których zwróciłem się o pomoc….
Strażnik zmrużył oczy, jakby próbował rozszyfrować znaczenie słów „odpowiednie osoby”.
- Problematyczny dla tutejszych możesz być ty i twoja wiara, którą wszędzie krzewicie – znów zawiesił głos na parę chwil.
- Nie przybyłem nawracać, na to masz moje słowo, Wójcie.
 - Wiem… Wiem, wiem… ale dla mieszkańców miasta, dla tej hołoty nie mają znaczenia słowne zapewnienia, sama twoja obecność tutaj może być dla nich… drażniąca, ze względu na reputację twojego Zakonu. – Splótł palce i oparł na nich swój tłusty podbródek. – Wierzę, że nie jesteście tym samym Zakonem, co kiedyś. To ogólnie były ciężkie i trudne czasy dla wszystkich i wierzę, że dzięki waszemu… – mężczyzna przez chwilę szukał odpowiedniego słowa w myślach – pragmatyzmowi udało się nam przetrwać.
- Miło, że znasz trochę historii, albo raczej jej spopularyzowaną wersję. Ja jednak chciałbym wiedzieć, do czego zmierzasz mówiąc, że moja obecność w Bermeld jest drażliwa?
Młodzieniec z wielkim mieczem popatrzył się na dwóch najemników Czerwonej Stali, przygotowany w każdej chwili na to, że na polecenie Wójta rzucą się na niego. Nie martwił się o siebie, zastanawiał się raczej, czy mogą próbować wziąć obecną tu kobietę na zakładniczkę.
- Mam dla ciebie propozycję, na której wszyscy skorzystamy. – Odezwał się ponownie Wójt. - Zabierz tę kobietę stąd jak najdalej. Miejscowi najchętniej by ją ukamienowali albo spalili na stosie, tańcząc przy tym radośnie i wrzeszcząc o Rygorze. 
Kobieta patrzyła na Strażnika.
- Pokaż ją swoim Mistrzom Zakonnym. - ciągnął Wójt. - Nie zrobią jej krzywdy, jesteście przecież ludźmi, o czym wszyscy wiemy, wbrew obiegowej opinii. Wasi kapłani pobredzą coś o demonicznym wzroku demona, albo żalu po utracie dziecka i pomodlą się za jej duszę lub odprawią jakieś egzorcyzmy. A gdy formalna część dobiegnie końca, to dadzą jej jakąś prostą pracę na terenie którejś z zakonnych twierdz albo świątyń. Wszystko po to, aby wywołać u kapłanów samozadowolenie i nie pokazywać jej zbyt często światu. Ona sama też będzie miała całkiem wygodne życie. – Wskazał na nią nosem. -  Będzie czyścić pokoje albo szykować jedzenie. W każdym razie będzie to dla niej lepsze życie niż to, na co będzie mogła liczyć tutaj po tym, co zaszło. Zrobiłem dla niej naprawdę wiele trzymając pod swoją kuratelą z dala od wściekłego tłumu.
Kobieta patrzyła w błękitne oczy młodzieńca, a nadzieja, która jeszcze przed chwilą była widoczna w jej oczach dzięki obietnicy odzyskania syna - zaczęła przygasać.
 - A co do ciebie, Niosący Słowo Boże, – słuchać było, jak palce Wójta zaczęły uderzać o blat stołu – gdy zabierzesz Verrane do swoich kapłanów i opowiesz o tym, jak zagrzałeś miejscowych do walki ze złym z bagien swoim ognistym przymówieniem o Cierpiącym Bogu, o tym jak rozpaliłeś ogień wiary w ich sercach tak, że są już gotowi na kolejne nadejście potwora, bo Wasz Ukochany Bóg jest z nimi, a wtedy  Mistrzowie Zakonni pogratulują ci świetnie wykonanego zadania, a my sami policzymy się z maszkaronem, jeśli zapragnie wrócić, lub uda się go wyśledzić na tych przeklętych bagnach.
Przerażało go to, co powiedział wójt, nawet nie to, jak wyrachowanym był człowiekiem i jak kalkulował sobie wszystko na chłodno, ale to, że ten problem rzeczywiście można by rozwiązać w taki sposób. Kapłani Ognia faktycznie zaakceptowaliby ten bieg wydarzeń. Zrozumieliby to, że nie mógł wytropić na wielkich, niebezpiecznych bagnach monstrum, a możliwość oczyszczenia i zapewnienia lepszego życia kobiecie dotkniętej nieszczęściem, sprawiłaby im nie małą satysfakcję. On sam też by dostał pochwały i zaszczyty, a mieszkańcy Bermeld zostaliby sami ze swoimi problemami, tak jak tego chcieli od zawsze.
- Wszyscy na tym zyskają – kusił Wójt.
- Gessan na tym straci wiele. – odparła cichym głosem kobieta, prawie szeptem, chyba tylko żal wpleciony w jej słowa sprawił, że jej głos był słyszalny.
Strażnik odwrócił się w jej stronę, przelotnie spojrzał na matkę zaginionego chłopca i powoli ruszył w kierunku drzwi wyjściowych.
Wiedział już, co powinien zrobić.
- Za trzy dni przybędą do was dwa bataliony Ognistych Wstęg. Przypłyną tu na naszych legendarnych szklanych łodziach. – Przerwał na chwilę wywód, by popatrzeć jak z twarzy Wójta schodzi pewność siebie. – Wtedy zabiorą mnie i kobietę.  Mam nadzieję, że do tego czasu uda mi się uporać z moim problemem. Opiekuj się tą niewiastą najlepiej jak potrafisz. Tak, by moi zwierzchnicy mogli spojrzeć w jej oczy i nie ujrzeć w nich większego żalu i obłędu niż gości w nich teraz.
Popatrzył się w brudną twarz Verrany i kiwnął powoli głową. Kobieta lekko się uśmiechnęła, z trudem zmuszając do tego mięśnie twarzy, ale mimo to widać było, że właściwie odczytała intencje młodzieńca.
Chwycił za klamkę. Czuł się źle z tym, że kłamał, ale wiedział, że to był jedyny sposób, aby zapewnić kobiecie bezpieczeństwo przez jakiś czas i dać także sobie nieco czasu, aby zabić potwora i uratować chłopca.
- Jesteś pewien, że sam sobie poradzisz, Strażniku? – wycharczał mężczyzna zza biurka, diadem lekko opadł mu na skroń. – Ten stwór zabił moich najemników. Jesteś pewien, że Obrońca Wiary jest wart więcej niż trzech najemników Czerwonej Stali?
Strażnik odwrócił się do niego, tak by mógł widzieć chłód jego oczu.
- Poradzę sobie z przerośniętą karykaturą z bagniska. I nie muszę udowadniać nic nikomu. Jeśli ja nie pomogę tej kobiecie i tamtemu chłopcu, nikt tego nie zrobi.
- Nim nas zostawisz, blondwłosy, powiedz mi jedno. Od paru chwil korci mnie, aby zapytać… – Wójt zaczął stukać palcami o blat biurka, a wygrywając tę melodię pokazywał, jak bardzo jest podniecony. – Bo wiesz, jest taka stara opowieść wśród miejscowych…
- Tutaj się pożegnamy. – uciął beznamiętnie Strażnik, ponownie kładąc dłoń obleczoną na powrót w stal na klamce.
Twarz Wójta zaczęła przypominać pysk żaby, która przez pomyłkę połknęła skorpiona. Mężczyzna nie mógł zrozumieć, jak ktoś taki jak Strażnik mógł wiedzieć, kim naprawdę był i jak wiele jego sekretów znał.
- Wrócę tu z twoim synkiem. – powiedział do kobiety, zamykając drzwi.



* * *


Strażnik, wychodząc z budynku, poprawił swój kaptur. Szedł powoli bocznymi uliczkami, ciągnącymi się między starymi domami i szopami, upewniając się co chwilę, że nikt go nie śledzi. Doskonale wiedział, że zabicie potwora z bagien nie jest jego priorytetowym zadaniem, miał tu do zrobienia jeszcze jedną ważną rzecz – ale o tym lepiej, aby na razie nikt nie odpowiedni nie wiedział, zwłaszcza taka podła gnida jak Deroth. Czuł, że Wójt i jego psy mogą chcieć pokrzyżować jego szyki. Po chwili wyszedł na mały placyk, gdzie odbywało się targowisko. Ludzie przyszli sprzedawać i wymieniać najróżniejsze towary wyrwane z bagniska: zioła, dziczyznę, i w dużej części świeżo złowione, cuchnące mułem bagienne ryby. Był środek  dnia, a niebo nie było zbyt pochmurne. Kręciło się tu sporo osób. Tu właśnie zniknął wśród innych przechodniów. Teraz, gdy nie było przy nim najemników w tak bardzo zwracających na siebie uwagę pancerzach, był po prostu kolejnym, samotnym wędrowcem w kapturze, a za takimi nikt się tutaj specjalnie nie oglądał.
W myślach powtarzał modlitwy do swego Boga o niezbędne łaski, bo czuł, że jego wyprawa na bagna okaże się zadaniem bardziej skomplikowanym, niż na początku zakładał.



* * *


Wójt stał w swoim gabinecie przy dużym oknie ukazującym panoramę miasta. Patrzył za wędrowcem odzianym w ciemny płaszcz, który oddalał się pomiędzy budynkami. Wiele słyszał o praworządności i niezłomnym uporze świętych rycerzy, ale miał nadzieję, że okażą się one tylko plotkami. Strażnik bardzo go rozczarował. Żałował, że nie przystał na jego propozycję, co by rozwiązało wszystkie jego problemy. Deroth, z wymalowanym na twarzy ogromnym skupieniem, zastanawiał się nad dalszymi posunięciami. Czuł, że ten człowiek, który właśnie znikł mu z pola widzenia, może szybko stać się źródłem poważniejszych problemów: nadmierne zainteresowanie miasteczkiem, ośmieszenie najemników w oczach mieszkańców, nie mówiąc o otwartym ataku mieszkańców na Strażnika, którzy w ten sposób chcieliby zamanifestować swoją niechęć do Wstęgi i nowego zwierzchnictwa Kestern.
Zbyt dużo obaw i narastających wątpliwości pojawiło się wokół jego planu. Musi w porę coś na to zaradzić.
- Naprawdę chcesz, aby moi ludzie zajmowali się tą żałosną kobietą? - spytał głęboki, szorstki głos.
 Deroth obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na osobę, która weszła do pomieszczenia, gdy zakończył rozmowę z rycerzem.. Przywódca najemników, ogromna postać wciśnięta w czerwony pancerz, siedział w drogim fotelu z nogami rozwalonymi na drogim biurku. Nie był człowiekiem, w przeciwieństwie do większości rekrutów w jego kompanii, lecz mieszanką krwi orkowej i ludzkiej – Oghai. Ohydna pozostałość orczej rasy, której pozwolono zostać pośród ludzkich społeczności, w nadziei, że się ucywilizują, a także dlatego, że dzięki sile i witalności ich przodków będą się doskonale nadawać do ciężkich prac. Z takim zamiarem ich hodowano, po wojnie ludzi z orkami, takich jak on zamykano w obozach i lochach, aby przez silny chód wsobny uwypuklać pożądane cechy. Każdy Oghai nosił znamię latach niewoli swych pokonanych przodków, ich skóra była trupioblada, nie zdrowo złuszczona, lub ozdobiona pajęczyną zielonych żył - wyglądali na chorych, obciążonych jakąś przypadłością nękającą ich nację. Nie inaczej było z Belitem, jego skóra była biała jak kość, a wokół oczy miał wyraźnie zarysowane czarne smugi, jakby nie spał od wielu lat. Jednak ten Oghai nie był kowalem, ani murarzem, ani tym bardziej rolnikiem. Odziany w wielki pancerz z kolcami, który opinał się na jego wielkim torsie i małpich ramionach, zdecydowanie przypominał swoich kochających wojnę przodków, aniżeli uległego i pokornego robotnika.  Wojownik był wyższy o ponad głowę od przeciętnego człowieka i budził grozę samą swoją muskularną posturą. Dziedzictwo jego dzikich pradziadów widać było w drapieżnych kłach, które pokazywał uśmiechając się i w czarnych, chłodnych oczach. Najbardziej charakterystyczne były wystające z głowy kościane kolce, typowe dla wszystkich jego ziomków. Z czaszki tego Oghai wyrastały cztery podobne do zębów narośle, tuż nad łukiem brwiowym, ukształtowane w taki sposób, który mimowolnie nasuwał skojarzenia z koroną jakiegoś władcy prymitywnych plemion.
- Tak, póki nie zdecyduję, co ostatecznie zrobić z naszym gościem, kobieta ma być dobrze traktowana. Chcę, aby wszelkie możliwe furtki pozostały na razie otwarte – powiedział to tak, by maksymalnie ukryć wściekłość, jaką budziła w nim bezczelność i brak manier pancernego. – Nie wiemy, czy Strażnik blefował w sprawie szklanych łodzi, które tu przybędą. Bardzo możliwe jest, że przybędzie tu więcej takich jak on, aby zabić potwora.
- Jak uważasz. Sam decydujesz, za co płacisz moim chłopcom – skinął ręką na dwóch najemników, którzy złapali kobietę pewnie za ramiona i wyprowadzili ją z pokoju.
Gdy zostali sami, olbrzym z rogami na głowie spytał:
- Zdradzisz mi, panie Deroth, dlaczego kumple Strażnika mieliby zajrzeć do takiej dziury jak Bermeld?
- Panie Belit, widać, że nic pan nie wiesz o tym, co się dzieje na tym świecie – zwrócił się do przywódcy najemników. - Płonące Wstęgi pomogły ustabilizować ten kraj. Zaraz po Wielkim Upadku Królestwo Mess ogarnął płomień. Nieodżałowany król Orester oszalał po stracie wszystkich trzech synów w kataklizmie. Kraj rozdzierany był przez wojny domowe i anarchie, rozpadał się na oddzielne prowincje. Właśnie wtedy na scenie pojawiły się Wstęgi. Już w latach rządów magów nie dawali się ciemiężyć czarodziejom – byli Strażnikami, wojownikami znającymi się na szermierce, doktrynie wojskowej i władali świętą mocą, gotowi do największych poświęceń w imieniu tego, który Daje i Zabiera Cierpienie.
O tak! Zakon jest nieodłącznie związany z historią tych ziem. To ci Obrońcy Wiary zaatakowali miasto magów, razem z sześcioma innymi Wielkimi Zakonami. A potem zagarnęli ten kraj dla siebie. Tak, dobrze słyszysz! Po tym jak obalono tyranię magów i Orester stracił jakąkolwiek kontrolę nad krajem, szybko ogłosili Inkwizycję, która, powołując się na doniosłe słowa kapłanów, miała na celu odsuniecie od władzy przeciwników nowo powstającego porządku, który w ogniu i krwi został wykuty przez Strażników Veltriuuma. Tortury, palenie na stosach, porywanie nieprzychylnej szlachty i pacyfikacja całych osad, ten aspekt historii Zakonu na pewno nie jest obcy naszemu blondwłosemu gościowi. W tamtym czasie byli najsilniejszą i największą formacją w tej części kraju. Zyskali, bo potrafili wykorzystać sytuację. Na tronie posadził swój szacowny zad nowy władca – kuzyn zmarłego króla Orestera, ten znów w zamian za pomoc ogłosił, że nowo powstały kraj będzie pod patronatem Veltriuuma. A same Wstęgi, w swojej wielkiej łaskawości obdarzył niebotycznymi przywilejami. Wielkie wpływy i majątki, a ze swych czynów dokonywanych w imię Boga nie muszą tłumaczyć się przed nikim. Inkwizycja istnieje nadal, pilnuje, aby każdy wierny przestrzegał zasad wiary oraz aby każdy wyznawał słusznego Boga.
 Tak powstało Arcy-Księstwo, państwo z Księciem i tronem, ale z kręgosłupem zbudowanym na sztywnym kośćcu zakonnych doktryn.
Czy mam im za złe? - na moment ściągnął swoje wielkie usta. - Nie.... Nie, ani trochę. Wolę, żeby ten kraj był w łapach fanatyków Veltriuuma. Przynajmniej trzymali go pewnie w swoim żelaznym uścisku i nie spotykały go takie nieszczęścia jak inne włości.
- Kościec doktryny, powiadasz... - Oghai prychnął jak zmęczony ogar. -  To klatka z kości... Klatka, w której hoduje się więcej takich fanatyków....
Po Kataklizmie wielu mieszkańców tego świata zaczęło porzucać wszelką religię, albo oddawać się nowym sektom. Sam Deroth też uważał, że Bogowie przed eonami sprowadzili ludzi na ten świat w tylko sobie znanym celu, ale potem zapomnieli o nich, albo zwyczajnie rozczarowani nimi - znudzili się.  Nie wierzył nawet w samo opiewane w legendach starcie Bogów z królem demonów. Mieszkańcy otchłani przybyli do tego świata, by go zniszczyć. Jednak sama idea ruszenia do walki z potężniejszym bytem i zostawienie śmiertelnych samych w walce - to wszystko brzmiało jak kłamstwo. Jeśli zginęli w tytanicznej bitwie z najpotężniejszym z otchłańców, to czemu demon nie zstąpił na ten świat? A jeśli wygrali, czemu nie wrócili? Za dużo pytań, na które można było znaleźć tylko pokrętne i dziwne odpowiedzi. Szczególnie, jeśli miało się tak cyniczny charakter jak Deroth. Jego niewiara wynikała w dużej mierze z pragmatyzmu kupca i przedsiębiorcy.
Belit natomiast był wrogiem wszystkiego co święte, jakby w jego żyłach nie płynęła krew orkowych przodków, tylko demoniczna.
- Urodzony z Ciebie ateista - patrząc na tę kolczastą głowę, zaczął pojmować, że jego otwarcie kryta nienawiść do zakonu musi wynikać z czegoś głębszego niż tylko jego pochodzenie. Chociaż Belit, mimo swego wyglądu, a także morderczej skuteczności, do głupich nie należał, to nie zamierzał wdawać się z nim w głębsze dysputy.
Wyraz tej ponurej twarzy zawsze go niepokoił. Prymitywna i na pozór odarta z wszelkich inteligencji gęba, była tylko maską z grubej, obwisłej jak guma skóry, kłów i narośli wystających z łba. Błysk w czarnych oczach wielkoluda sugerował, że słucha i analizuje każde słowo Wójta.
Deroth kontynuował.
- Czasy się zmieniły. Teraz Zakon sam już nie mówi jednym głosem, a przeżywa schizmę. Wszyscy wiedzą, co dzieje się u stóp Szklanej Góry. Bunt Wysokiego Mistrza Zakonnego. Herezje. Zbieranie Wiernych. Ruchy wojska za granicą i różne tajemne przepowiednie, w tym tyglu dojdzie pewnie do bratobójczej wojny w szeregach zakonu. Zakonni mordujący się w imię słów tego samego boga i możliwe, że nawet wywołają wojnę z sąsiadującymi góralami. Ludzie wyczuwają, że od północy zaczyna wiać mroźny wiatr zwiastujący zmiany, który niebawem przyniesie z sobą szczęk stali i jęki konających. Wszyscy zastanawiają się, czy władca tych ziem nie zrobił źle stawiając na ogary Veltriuuma i w przypływie łaskawości nie dał im zbyt dużych praw i przywilejów. Wychodzi na to, że na rozpadzie dawnego królestwa duchowieństwo zyskało najwięcej. A Kestern, mimo całej swej religijno- sakralnej otoczki jest państwem. Ma władcę, który wyznacza cel narodowi i na którego wszyscy plują w zaciszu chałup, ma armie, poborców podatkowych, skarbiec, z którego każdy chce by rzeka złota nieprzerwanie płynęła do niego.
- Najbardziej rozpasają złotem Wstęgi - mruknął Belit. - Inkwizycja to policja i sąd w jednym. Ten Strażnik może tutaj wiele namieszać...
 – To prawda – Wójt ciężko przełknął ślinę. - A tu trzeba pociągać delikatnie za każdy ze sznurków. Tutaj dochodzi główny problem… Państwo podzielone jest na liczne regiony rządzone przez baronów, a jeśli oni ze swym wsparciem i najlepszymi żołnierzami odwrócą się od władcy, to nawet Inkwizycja nie będzie w stanie powstrzymać rewolty. Kestern jest silne i udowodniło, że zna się na wojaczce, ale coraz bardziej brak solidnego spoiwa. Strach przed Inkwizycją czy obawa przed Azylem czy Marchiami to już za mało. Najgorszy wróg to ten, który wyrósł na twej własnej krwawicy. Wszyscy coraz śmielej krytykują Zakon, od prostego chłopa, pracującego w roli, po szambelana doradzającego Księciu. Podobno władca zaczął patrzeć mniej przychylnie na Strażników. Coraz częściej i chętniej mówi się o tym, co wyprawiały Wstęgi w czasie powstawania Kestern, oraz że Inkwizycja to nie forma walki ze złem panoszącym się w kraju, ale zwykłe narzędzie opresji.
- Twoje uszy sięgają daleko… - Belit wyszczerzył się, ale to tylko sprawiło, że jego paszcza przypominała teraz szczękę rekina.
- Strażnicy nie koncentrują się na tym, co powinni. Nie tępią nieumarłych, nie ścigają przemytników, nie tropią czarownic porywających dzieci. Nawet nie ścigali mrocznych kultów czy Chimerytów służących otwarcie demonom, i to nawet teraz, gdy coraz więcej tego robactwa lęgnie się na Cierniowych Polach! Nie! Przede wszystkim zajmują się inwigilowaniem i pilnowaniem, czy mieszkańcy Kestern wyznają Veltriuuma.
- He, he... ależ ja im się nie dziwię  - Oghai zacharczał unosząc głowę. - Mało kto chce udać się na Cierniowe Pola za fruwającymi Chimerytami. Podobno Pola Cierniowe wiodą do samej Otchłani.... Zgnilizna tocząca ziemię i powietrze rozrasta się na kilometry... Podobno to właśnie tam kiedyś na świat przybyły demony. Podobno przybywają wciąż... Rodzą się najgorsze koszmary, a człowiek traci zmysły.
Święty pancerz, świecące się pieczęcie i wiara słabo przed tym chronią - raz jeszcze zarechotał.
- Widziałeś kiedyś Pola Cierniowe…? - spytał zaskoczony Deroth.
- Nie... - pokręcił lekko głową. - Stałem tylko na granicy... i czułem zapach.... - na chwilę przymknął oczy. - Nie zapomnę tego zapachu... Po prostu czułem, że to nie są zapachy, jakie znają moje nozdrza... Słodkie i pikantne zarazem, ciężkie jak zapach piasku na pustyni, chociaż to i tak nie są dobre słowa by to opisać... Po prostu czując ten zapach wiedziałem, że to nie jest mój świat.
Deroth musiał znieruchomieć na dłuższą chwilę, bo Oghai w końcu z uśmiechem dodał:
- Pewnie dlatego, że przeszkadzają mi aż tak te bagna, z tymi wszystkimi aberracjami i smrodem... Są gorsze miejsca....
Zignorował jego obelgę o jego mieście, kolejną z wielu. Postanowił wrócić do poprzedniego wątku:
- Teraz  każdy święty rycerz czy też kapłan zrobi wszystko, aby zyskać w oczach mieszkańców Królestwa i pokazać jak potrzebny i szlachetny jest Zakon. Dlatego ten tutaj przybył do Bermeld….
- Możliwe, ale nie do końca mnie to przekonuje. –Belit bawił się żelaznym piórem, które wziął z biurka. W jego wielkich, grubych jak serdelki paluchach wyglądało jak wykałaczka. - Nie chce mi się wierzyć, że Strażnik pokonał taki kawał drogi, zapuszcza się w takie zapomniane przez wszystkich odludzie, by bawić się w pogromcę potwora zjadającego dzieci. Nie, nie, zbyt wiele już widziałem i z niejednym kapłanem, chętnie umierającym za swego Boga już zadarłem, by w to uwierzyć. Tu chodzi o coś innego niż pieśń śpiewaną przez trubadurów do kufla piwa w karczmach.
Belit rzucił na deskę biurka rupieć, jakim było wygięte przez niego pod niemal kątem prostym pióro.
Wójt zdusił w sobie reprymendę za zniszczenie cennego przedmiotu. Wolał nie rozjuszać na razie tej bestii.
- Myślisz, że on wie?– zapytał najemnik i podciągnął nogi.
- Trudno powiedzieć – odparł Wójt rozkładając dłonie.
- Jestem rozczarowany, Deroth. Tak bardzo wierzyłem w pańskie talenty manipulacyjne i dyplomatyczne, a te w tak kluczowym momencie mogą zawieść…
Najemnik powoli wstał, a fotel skrzypnął przy tym, jakby z ulga, że schodzi z niego ogromny ciężar.
-…a jeśli dalej będą zwodzić, to takich jak on może pojawić się tu znacznie więcej. A kiedy już się tu zlezą jak głodne psy do mięsa to zaczną węszyć, Mój Czcigodny Pracodawco. A to będzie prowadzić do tego, że twój niecny plan może nie wypalić. Wtedy z kolei możesz nie mieć nam jak zapłacić…
Góra mięśni stała, a jego czarne ślepia wpatrywały się w Derotha świdrująco. Z tej perspektywy kolce na głowie Belita wyglądały jak upiorna, pazurzasta dłoń demona wyrastająca prosto z jego głowy. Grubas nie cofnął się ani o krok, jego mina pozostawała niewzruszona, pomimo tego, że krople potu zaczęły się pojawiać na jego skroniach.
 - Nie muszę ci przypominać, że masz już spore długi wobec Czerwonej Stali i chyba nie chciałbyś się dowiedzieć, czemu nasza wesoła kompania zawdzięcza swoją nazwę, prawda?
 Deroth wiedział. Wszyscy mówili o tym, że podobno najbardziej okrutni i bezwzględni z żołdaków mieli odrażający zwyczaj smarowania swoich pancerzy krwią zabitych wrogów. Patrząc na stojącego przed nim potwora Deroth byłby w stanie uwierzyć w te pogłoski. Czując, że Oghai testuje jego opanowanie, utrzymał fasadę, mimo dreszczu przerażenia.
- To się nie zdarzy. Dobrze o tym wiesz. W razie czego, mamy przecież Łowcę. Doskonałego na kozła ofiarnego – powiedział pewnym tonem.
Głowa najemnika przekręciła się lekko. Wiedział doskonale, że Wójt mówi o samotniku z bagien żyjącym poza Bermeld.  Łowca, który wytropił dla jego ludzi leża Tagolt i który pokazał im bezpieczne szlaki do podróży przez bagniska. W razie problemów wszystkie tropy skieruje się na Łowcę, to był jego plan awaryjny. Dzikusowi żyjącemu z dala od ludzi nikt nie uwierzy i mało kto skojarzy go z nim. Belit pokiwał głową, ale miał wrażenie, ż pomysł sprzedania człowieka zwanego Łowcą nie do końca mu odpowiadał. Ku wielkiej uldze Derotha, Belit nie powiedział już nic, tylko skierował się powoli do drzwi.
 - Dokąd się wybierasz ?- spytał Wójt.
- Skoro zjawił się tu Strażnik, to upewnię się, że nie złapie tropu, a ta starucha dotrzyma umowy – powiedział otwierając drzwi.
Deroth czuł mrowienie na zwałach tłuszczu swojej szyi, gdy olbrzymi wojownik wychodził do miasteczka, jakby miał wpuszczać tresowanego niedźwiedzia do zagrody pełnej owiec. Olbrzym był dziki, bezwzględny i wszelkie formy kontroli nad nim były iluzją - jednak był skuteczny. Morderczo skuteczny. Nie zamierzał go powstrzymywać, tym bardziej, że doskonale wiedział, gdzie ten ma zamiar się udać. Nie zamierzał go powstrzymywać.
Miał tylko nadzieję, że nikogo nie zabije.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz